M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Kolekcjoner fotografii
Cytat

http://www.mojefotografie.com/

TERESA SOŁTYSIAK: – Kiedy kilka lat temu prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz kupił kolekcję 3 tys. zdjęć Marilyn Monroe za ponad 6 mln zł, rozpętała się burza, czy można na takie cele przeznaczać publiczne pieniądze. Chybiona inwestycja?

WOJCIECH JĘDRZEJEWSKI : – Nie chcę się wypowiadać na temat tej konkretnej kolekcji, nie znam jej, ale zapewne prezydent dysponował wiarygodnymi wycenami i ekspertyzami, że ten zakup to dobra inwestycja. Taki wydatkom publicznym wypada tylko przyklasnąć, bo budują społeczną świadomość, że można pomnażać majątek poprzez kupowanie dzieł sztuki.

Za granicą nikogo nie zdziwiło, że kilka lat temu najsłynniejsza agencja fotograficzna Magnum Photos sprzedała część archiwów miliarderowi Michaelowi Dellowi. Za ok. 200 tys. zdjęć, często ikon światowej fotografii, zapłacił ponoć 100 mln dol.

Na rynku fotografii kolekcjonerskiej rekordy bije się głównie w kategorii pojedynczego zdjęcia. Na najwyższym podium długo pozostawała klasyczna fotografia Andreasa Gursky „Reihn II ” za 4,35 mln dol. W 2014 r. za pracę Petera Lika „Phantom ” tajemniczy nabywca zapłacił już 6,5 mln. Natomiast na naszym, dopiero raczkującym rynku rekord padł na aukcji w 2016 r. Za fotografię Witkacego „Potwór z Düsseldorfu ” nabywca zapłacił ok. 200 tys. zł. Inne fotografie tego artysty też mają niezwykłe wzięcie i stanowią powszechny obiekt pożądania. Generalnie jednak polski rynek jest dość rachityczny, chociaż stale się rozwija. Na największych aukcjach w tym środowisku, w Desie Unicum, sprzedaje się prace za niecały milion złotych. To jeszcze niewiele.

Ile pan, pionier od dwóch dekad na tym rynku, zyskał dotąd na swoich inwestycjach?

Osiągnąłem zysk wyższy, niż gdybym inwestował bardziej zachowawczo, w akcje czy nieruchomości. W swoim zbiorze mam ok. 2 tys. prac blisko stu autorów polskich i zagranicznych. Niektóre z dzieł szybko rentują, niektóre natomiast nie zyskały na wartości i nie przyniosły zamierzonego zysku. Popełniłem sporo błędów, kupowałem emocjonalnie; czasami uczucia brały górę nad rozsądkiem. Ale to ryzyko wpisane w tę działalność i haracz, który trzeba zapłacić na początku za brak wiedzy i koncepcji. Ogólny bilans jest jednak bardzo korzystny. Inwestowanie w fotografie jest, podobnie jak w inne dziedziny sztuki, dla tych, którzy są w stanie poczekać cierpliwie na zysk. To inwestycja wieloletnia. Niektóre prace, które kupowałem 10–20 lat temu za 2 tys. dol., są dziś warte 15, a z polskich dzieł te nabywane za 100 czy 200 zł osiągają cenę 4 tys. Oczywiście zdarza się, że jakieś prace znacznie szybciej zyskują na wartości – z różnych powodów, np. mody, tematu, postaci na zdjęciu.

Pewniakami są ponoć nieustająco zdjęcia Jana Pawła II.

Jeszcze dekadę temu, na fali sentymentu do dawnych czasów, popularne były fotografie Edwarda Gierka. Teraz panuje moda na lata 60. czy 70. Może to prace nieszczególnie wybitne, ale trend ma wpływ na wartość zdjęć. Paradoksalnie z powodu niedojrzałości polskiego rynku fotografii możemy jeszcze trafić na niebywałe okazje. Nie trzeba mieć grubego portfela, żeby kupić wiele znakomitych prac polskich artystów z najwyższej półki. Klasyków i tych młodszych. Są relatywnie tani, niedoszacowani i jeszcze nieodkryci przez kolekcjonerów zagranicznych. To ciągle dobry moment na inwestowanie. Szkoda, że ludzie, którzy kupują w Ikei „Nocną panoramę Nowego Jorku”, nie mają świadomości, że za trochę większe pieniądze mogą nabyć unikatową fotografię polskiego artysty.

Ludzie mniej chętnie kupują zdjęcia, bo uważają fotografię za sztukę „drugiego sortu”?

To bardzo mylne przeświadczenie. Dowodzą tego rynki zagraniczne i wspaniałe kolekcje fotografii tworzone także przez polskie muzea. U nas nie ma też tradycji dekorowania wnętrz fotografią artystyczną. A ona przecież tworzy niezwykły nastrój i ma wpływ na samopoczucie. Fotografia świetnie wkomponowuje się w nowoczesne wnętrza, choć nie tylko. W Polsce nie ma świadomości potrzeby obcowania z dziełem sztuki na co dzień, we własnym domu, w biurze. Zmiana tego podejścia jest kluczem do edukacji estetycznej Polaków i rozwoju sztuki w Polsce.

Przykładowo w USA fotografia artystyczna jest obecna na każdym kroku: w pokojach hotelowych, prywatnych domach, knajpach, firmach.

Tyle że tam rynek fotografii istnieje już od XIX w. Amerykanie go stworzyli i wylansowali. Fotografia jest bliska tej stosunkowo młodej kulturze; oddaje jej dynamizm, atrakcyjność i nowoczesność. Wielu najwybitniejszych fotografów to Amerykanie. Ten naród też dokonał przełomu w umasowieniu fotografii. Wyprodukował i udostępnił obywatelom proste aparaty Kodaka, dzięki czemu fotografia trafiła pod strzechy. W USA jest też największy rynek kolekcjonerski i są największe na świecie zbiory muzealne tej sztuki. Fotografie artystyczne osiągają tam najwyższe ceny.

Dlaczego zdecydował się pan na kolekcjonowanie zdjęć, a nie przykładowo sztuki nowoczesnej?

Fotografia po prostu na mnie działa, wpływa na moje samopoczucie. Patrzenie na nią sprawia mi prawdziwą przyjemność. Wcześniej inwestowałem w malarstwo, grafikę, przedmioty zabytkowe, ale to właśnie fotografia wywołuje u mnie największe emocje. Posługując się prostym, ale uniwersalnym przekazem, daje ogromną różnorodność postrzegania świata.

Znawcy twierdzą, że dobra fotografia potrafi wyłuskać magię z rzeczywistości.

Dlatego w sposobie komunikowania jest to medium niezwykłe. W moim przypadku fotografia była też ważna ze względu na tradycje rodzinne. W domu ojciec miał dobry aparat fotograficzny, rozwijał swoje hobby. Jako młody człowiek sam też fotografowałem, wywoływałem zdjęcia w ciemni. To niezwykła przygoda, zachęcam wszystkich do zapoznania się z techniką negatywową. Później, w latach 80., szczególnie ważnym okresem, który pogłębił moje rozumienie fotografii, była praca w nieistniejącym już tygodniku studenckim „itd.”. Polem do popisu dla fotografów redakcyjnych był portret rozmówcy głównego wywiadu, ale flagową rubryką był fotoreportaż, który pokazywał to, czego nie można było napisać w tekstach, i bywało, że miał on ogromną siłę rażenia. Zgodnie z chińskim przysłowiem: „jeden obraz mówi więcej o rzeczywistości niż tysiąc słów”.

W swojej kolekcji ma pan dwa zdjęcia H. Cartiera-Bressona, największego mistrza fotografii reportażowej. To pana ulubiony styl?

Kupowałem zdjęcia różnych autorów i o różnej tematyce. Pejzaż, akt, reportaż, abstrakcja, portret. Oczywiście prace Cartiera-Bressona nadają markę mojej kolekcji. Zbiór jest różnorodny, a po etapie „prób i błędów” – nieprzypadkowy. Od pewnego czasu staram się być konsekwentny i kupuję prace autorów charakterystycznych kierunków i stylów fotografii. Gromadzę prace określonych grup artystycznych i pojedynczych twórców bardzo się różniących, np. Wojciecha Prażmowskiego, Konrada Pustoły czy Tadeusza Wańskiego. W przypadku tego ostatniego autora udało mi się zgromadzić ponad 30 zdjęć z Chorwacji, to unikalny zbiór.

Przykładem jednej z najlepszych polskich kolekcji fotografii jest zbiór Joanny i Krzysztofa Madelskich, który ma ambicję wpływania na świadomość społeczną. Jego leitmotiv to kobiecość i płeć w kontekście społeczno-obyczajowym.

To znakomita kolekcja. Doskonała jest też kolekcja fotografii braci K. i D. Bieńkowskich, którzy zgromadzili prace polskiej awangardy. Ale o wartości zbioru nie decyduje rozmiar. Są kolekcje tematyczne, które mają po kilka dzieł. Są tacy, którzy kupują zdjęcia tylko określonej postaci, czyli „sławy, gwiazdy, osobowości”. Wokół nich organizują poszukiwania. To może obfitować w wiele przygód, ale wymaga czasu i pracy.

Pan również przeżył detektywistyczny dreszczyk emocji przy zakupie pracy Petera Lindbergha przedstawiającej modelkę Christy Turlington.

To zdjęcie zauroczyło mnie ponad 20 lat temu. Zobaczyłem je w „National Geographic” i wyciąłem na pamiątkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że przedstawia topową modelkę, a autorem jest jeden z największych fotografów modowych obok Newtona i Avedona. Kiedy zarobiłem większe pieniądze, które mogłem w coś zainwestować, zacząłem szukać tego zdjęcia. Trwało to kilka lat, w końcu udało mi się je kupić w Paryżu, w pracowni artysty. Miałem też wiele niezapomnianych podróży fotograficznych po Polsce, np. w poszukiwaniu zdjęć Kieleckiej Szkoły Reportażu. Poznałem osobiście wielu artystów, z którymi mam do dzisiaj kontakt i których bardzo cenię. Znajomość tego środowiska to premia za kolekcjonowanie. Bardzo miłe, że inwestowanie łączy się z poszerzaniem horyzontów. Kontakt bezpośredni z artystą – kopalnią wiedzy na temat jego dzieła – jest kluczowy. Potrafi więcej powiedzieć o pracy niż galeria czy dom aukcyjny i można ją często kupić taniej.

Marszandzi nie będą tym stwierdzeniem zachwyceni.

Niekonieczne trzeba płacić haracz domom aukcyjnym, które nie zawsze gwarantują profesjonalną obsługę i terminowe wypłaty pieniędzy za sprzedane prace. Rynek aukcji fotograficznych zdominowany jest przez jednego gracza. Konkurencji brak jak świeżego powietrza. A to blokuje rozwój. Łowcom okazji polecam też aukcje charytatywne, gdzie można kupić coś wartościowego za niewygórowaną cenę. A także wizyty na pchlich targach, w antykwariatach. Mnie kiedyś udało się znaleźć w pudełku wystawionym w jednym z antykwariatów zdjęcie nestora polskiej fotografii Jana Bułhaka. Kupiłem je za 20 zł. W internecie też można trafić na brylanty.

Łatwo też trafić na falsyfikat, bo przecież nie każda fotografia artystyczna jest fotografią kolekcjonerską.

To kolejny argument za tym, by kupować bezpośrednio u artysty, który gwarantuje autentyczność dzieła. Fotografia, by została uznana za kolekcjonerską i przedstawiała unikatową wartość, musi spełniać kilka kryteriów. Najlepiej gdyby była własnoręcznie wykonana przez autora, przez niego podpisana i edytowana. Opis powinien zawierać tytuł, datę wykonania, nakład i numer kolejnej odbitki w nakładzie. Podobnie jak w grafice obowiązuje zasada edycji. Kiedyś obowiązywała zasada, że edycja nie powinna przekraczać 25 odbitek, ale teraz się od tego odchodzi. Są znacznie mniejsze i większe edycje. Te najmniejsze są najwartościowsze.

Galerie ze względów komercyjnych podwyższają nakłady. Bywa, że niektórzy sygnują aż do 100 odbitek. Po śmierci autorów spadkobiercy lub właściciele negatywów często doprowadzają do reedycji, co jest uprawnione, tyle że zdjęcia są znacznie mniej wartościowe od tych wykonanych ręką artysty i muszą być datowane terminem ich wykonania. Zdjęcia wykonane w oparciu o negatywy z lat 50. mogą mieć datę edycji 2019, jeśli ich odbitka została wykonana w tym roku. To w największym skrócie zbiór zasad, międzynarodowy kod, który pozwala kupować i sprzedać zdjęcia na całym świecie. Gdy spełnia się te wymogi, zdjęcia są wiarygodne, a inwestycja bezpieczna. ROZMAWIAŁA TERESA SOŁTYSIAK



KZ: Skąd wzięła się u Pana skłonność do kolekcjonowania sztuki?

Wojciech Jędrzejewski : W jakiejś mierze zadbał o to mój ojciec. Miał szacunek dla twórczości artystycznej i wpoił mi go. W rodzinnym domu zawsze towarzyszyła nam sztuka, nie ta najdroższa, ale wysokiej próby. Wyróżniało to wówczas nasz dom na tle innych. W moim przypadku, skłonność do kolekcjonowania wyniesiona została zatem z tradycji rodzinnych.

KZ: Nie da się ukryć, że kolekcjonowanie sztuki wymaga dużych nakładów czasu i energii. Czy tworzenie własnej kolekcji fotografii jest dla Pana pasją, pracą? A może i pasją i pracą?

WJ: Kolekcjonowanie fotografii sprawia mi dużo przyjemności. Dzięki gromadzeniu zdjęć poznałem bardzo wielu interesujących artystów. Znajomości te trwają do dziś. Odbyłem także wiele podróży. I zawędrowałem na studia doktoranckie na warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Kolekcjonowanie fotografii nie było jednak nigdy moją profesją, lecz pasją. Dzięki niemu mam coś, co nie jest moim codziennym zajęciem, a do czego tęsknię. To coś, co w nadmiarze zwykłych, monotonnych obowiązków, nie powszednieje. Coś, co można kosztować. Taki model mojej kolekcjonerskiej działalności odpowiada mi najbardziej. Gromadzenie fotografii dostarczyło mi sporo specjalistycznej wiedzy, którą od czasu do czasu staram się przekazywać innym w postaci wykładów. Dzięki temu mam swój maleńki wkład w kształtowanie polskiego rynku fotografii.

KZ: Dlaczego spośród wszystkich mediów artystycznych to fotografia zainteresowała Pana do tego stopnia, że postanowił Pan ją kolekcjonować?

WJ: Spośród wszystkich dziedzin sztuki, fotografia jest mi najbliższa. Mam do niej sentyment z czasów młodości, kiedy sam w domowej ciemni wywoływałem amatorskie zdjęcia. Jestem z nią związany także rodzinnie – mój syn, Maciej, jest zawodowym fotografem, absolwentem warszawskiej ASP i łódzkiej Szkoły Filmowej.

KZ: Czy mierzy Pan swoje zbiory w liczbach? To znaczy, czy dokładnie dokumentuje Pan ilość posiadanych dzieł, wie, ile znajduje się w kolekcji prac artystów polskich, a ile zagranicznych itd.? Czy może nie przywiązuje Pan wagi do liczb?

WJ: Staram się na bieżąco dokumentować swoją kolekcję, choć nie wiem dokładnie, ile fotografii wchodzi w jej skład. Zgromadziłem prace blisko stu polskich i zagranicznych artystów.

KZ: A czy pamięta Pan pierwszą zakupioną fotografię? Jaki był to obiekt?

WJ: To było zdjęcie Bogdana Krężela, które kupiłem w galerii K. Gierałtowskiego.

KZ: Czy fotografię tę kupił Pan już z zamiarem założenia kolekcji, czy może był to impuls? Jak ewoluowało Pana myślenie o potrzebie stworzenia własnego zbioru?

WJ: Fotografie zacząłem kupować po okresie gromadzenia innych, bardzo zróżnicowanych obiektów artystycznych. Chciałem skoncentrować się na jednej dziedzinie sztuki. Nie przewidywałem jednak wówczas, że uda mi się zgromadzić tak dużo zdjęć. Chodziło raczej o to, aby w naszym domu fotografia stała się wiodącym elementem dekoracyjnym.

KZ: Co powinno decydować o zakupie fotografii?

WJ: O zakupie zdjęć decyduje wiele różnych elementów, ale zasadniczym jest to, czy fotografia spełnia wymogi kolekcjonerskie. Nasza inwestycja musi być bezpieczna finansowo.Trzeba wiedzieć zatem, w jaki sposób zdjęcie powinno być autoryzowane przez fotografa. Aby było w pełni wartościowe, musi spełniać ono precyzyjne wymagania kolekcjonerskie. Jeśli bowiem kiedyś będziemy chcieli je sprzedać, wymagania te będą decydujące. Trzeba m.in. wziąć pod uwagę, jak jest notowany autor i jaką ma pozycję na rynku, jak szacowane są jego fotografie i jaki mają potencjał wzrostu wartości.

Obecnie nadal trwa dobry czas dla inwestowania w fotografie polskich autorów, zarówno współczesnych, jak i tych już nieżyjących. Bardzo cenne artystycznie obiekty nadal kupić można za niewygórowane kwoty. Fotografia w stosunku do innych dziedzin sztuki jest bardzo konkurencyjna pod względem cen.

Ponadto, o zakupie fotografii decydować może także dopasowanie ich do przestrzeni, w której mają być eksponowane albo to, jaki niosą ze sobą nastrój.

KZ: Czy kupuje Pan fotografie według założonej wcześniej, spójnej koncepcji zbioru, stylistyki, tematu?

WJ: Na początku nie miałem spójnej koncepcji, jednak z czasem starałem się przestrzegać pewnych zasad. Gromadziłem prace artystów charakterystycznych kierunków i stylów polskiej fotografii. Czasami były to prace pochodzące z obrębu określonych grup artystycznych, a też realizacje twórców uznanych i niejednokrotnie uważanych za klasyków. Kupowałem także zdjęcia tych autorów, którzy byli mi bliscy estetycznie albo których szczególnie ceniłem za kunszt wykonania odbitki. Dlatego też moja kolekcja jest wielowątkowa, wielotematyczna. Nie ogranicza się do jednego kierunku, okresu lub tematyki jak np. polska awangarda fotograficzna czy portret. Bardzo istotne są także względy estetyczne, które czasami przesądzają o zakupie fotografii.

Mam wielki szacunek dla ikon współczesnej fotografii- nazwisk rozpoznawalnych na całym świecie i gwarantujących stały wzrost wartości ich prac, takich, jak na przykład Henri Cartier-Bresson, Richard Avedon czy Peter Lindbergh. Spośród polskich fotografów w grupie tej wymienić można natomiast Ryszarda Horowitza, Zofię Kulik czy Natalię LL.

KZ: Czy dobiera Pan fotografie na podstawie techniki ich wykonania?

WJ: Cenię tradycyjne techniki fotograficzne. Takie, które zwierają w sobie walor pracy z negatywem czy odbitką w ciemni. Tego typu techniki są widoczne w twórczości m.in. Bronisława Szchlabs,a Tadeusza Wańskiego, Wojciecha Prażmowskiego, Pawła Żaka czy Konrada Pustoły. Cenię oczywiście także techniki kolorowe, szczególnie te, które polegają na naświetlaniu papieru światłoczułego, nie zaś atramentowe, choć wśród tych ostatnich co i rusz ujawniają się supertrwałe techniki kolekcjonerskie. Ich wybór w znaczniej mierze zależy od zamierzonego przez autora efektu artystycznego. W przypadku techniki liczy się trwałość i jakość.

KZ: Gdzie i w jaki sposób eksponuje Pan nabyte fotografie?

WJ: Miałem okazję zorganizować pierwszą w Polsce wystawę fotografii artystycznej z prywatnej kolekcji. Miało to miejsce 16 lat temu w Krakowie w galerii Artemis. Zaprezentowałem wówczas 100 prac, które można zobaczyć na www.mojefotografie.com. Byłem w tej kwestii prekursorem. Fotografie z mojej kolekcji brały udział w wielu wystawach zbiorowych organizowanych w rozmaitych instytucjach sztuki. Były one eksponowane także podczas seminariów i spotkań poświęconych fotografii. W 2018 roku natomiast odbędzie się wystawa cyklu prac jednego z autorów znajdujących się moim zbiorze.

KZ: Czy przestrzega Pan jakichś szczególnych zasad, wieszając swoje zdjęcia na ścianach mieszkania lub biura?

WJ: Tak, bardzo ważne jest to, aby fotografie były prezentowane w sposób dla nich bezpieczny. Przede wszystkim należy omijać te miejsca, które są mocno nasłonecznione. Dlatego do oprawy fotografii powinno się stosować szyby z filtrem UV. Natomiast, aby chemicznie nie degradować papieru fotograficznego prace należy oprawiać w passe-partout i plecy z kartonu bezkwasowego.

KZ: Jak ocenia Pan polski rynek fotografii kolekcjonerskiej?

WJ: Choć polski rynek fotografii kolekcjonerskiej przez ostatnie kilkanaście lat uległ znacznej dynamizacji, nadal daleko mu do rynku zachodniego. Ma on w sobie bardzo duży potencjał rozwojowy, który nie został jednak jak dotąd w pełni wykorzystany. Przede wszystkim nie jest on konsekwentnie stymulowany. Nie kreuje się bowiem spektakularnych wydarzeń mających wpływ na rozwój tego rynku, choć, jednocześnie, kupowanie fotografii staje coraz bardziej popularne. Z jednej strony posiada on więc spore perspektywy, z drugiej natomiast tempo jego rozwoju wciąż jest zbyt słabe, na co wpływ mają także inne, szersze czynniki i zjawiska, na przykład brak inwestycji finansowych i konsekwentnej strategii dynamizacji tego rynku.

KZ: Co zatem jest nam potrzebne, aby przyspieszyć rozwój tego rynku?

WJ: Obecnie nie ma profesjonalnej strategii kreowania cen fotografii przez organizatorów aukcji i budowy pozycji rynkowej autorów. Bark również rzeczowych dyskusji i fachowych publikacji na ten temat. Na ukształtowanie polskiego rynku fotografii ma także wpływ stan wiedzy i świadomość samych artystów w kwestii budowania swojej pozycji rynkowej. Na kierunkach artystycznych nie uczy się adeptów fotografii, w jaki sposób powinni zrządzać swoją kariera. W powijakach jest kształcenie profesjonalnych marszandów, a jest to niezbędne. Nadal niewiele jest galerii specjalizujących się w sprzedaży fotografii i nie wszyscy też marszandzi mają wystarczającą wiedzę na temat zasad fotografii kolekcjonerskiej.

Pocieszające jest jednak to, że coraz więcej instytucji, zwłaszcza prywatnych, kupuje fotografie w celu ich ekspozycji w swoich siedzibach. W ten sposób tworzą one również atrakcyjny wizerunek swoich marek i podnoszą wartość swoich firm.

KZ: Jak ocenia Pan promocję polskich artystów fotografii?

WJ: Poza jednostkowymi przypadkami, takimi jak 6×7 Leica Gallery Warsaw Rafała Łochowskiego, Jednostka Katarzyny Sagatowskiej albo Galeria Raster, wciąż brakuje profesjonalnych działań promujących artystów-fotografów, które pozwoliłyby na konsekwentną budowę ich pozycji rynkowej. Niewystarczający jest też rynek aukcji fotograficznych. Z przykrością przyjąłem wiadomość o wycofaniu się Fotografii Kolekcjonerskiej – poważnego i zasłużonego dla polskiego rynku partnera – z organizacji licytacji fotografii. Czy ktoś zajmie jego miejsce? Czy może będziemy zdani tylko na aukcje fotograficzne realizowane przez jeden dom?

KZ: Jaki sposób zakupu fotografii Pan preferuje? Czy nabywa Pan obiekty od galerii, kupuje je w systemie aukcyjnym lub, w przypadku współczesnych twórców, bezpośrednio od artystów?

WJ: Różnie, ale jeśli kupowaniu zdjęć towarzyszy kontakt z autorem, jest to zdecydowanie największa satysfakcja dla kolekcjonera. Nikt nie jest w stanie powiedzieć tak dużo na temat interesującego nas obiektu, jak sam artysta. Kontakt z nim ma znaczenie także w zakresie potwierdzenia autentyczności dzieła. Z perspektywy kolekcjonerskiej taka informacja jest bardzo istotna. Wszystkim, którzy zamierzają inwestować w fotografie polecam osobisty kontakt z ich autorami.

Tekst pochodzi z magazynu RiSZ No. 3
 

szpajchel  Dołączył: 20 Kwi 2006
Ciekaw jestem ilu autorów oferuje klasyczne odbitki srebrowe. Nie szukałem zbyt długo, bo ani nie mam czasu, ani pieniędzy do wydania, ale widziałem tylko druk na żądanie :-/
Jestem ignorantem i myślałem, że format (wielkość) pracy powinien być narzucony przez Autora. Nie mam uprzedzeń do wydruków, ale to proces ciemniowy odbieram jako coś zawierającego [quote]krew i pot[quote].
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat

https://magazynszum.pl/obrazy-nie-moga-byc-karane-rozmowa-z-rafalem-jablonka/

Ania Diduch: Pana galeria mieści się aktualnie w Kolonii w Böhm Chapel, czyli dawnym kościele projektu Gottfrieda Böhma. Sztukę ogląda się tam wyłącznie w świetle dziennym. Czy to inspiracja architekturą Tadao Andō i ukłon w stronę japońskości?

Rafał Jabłonka: Nie ma we mnie cienia japońskości. Po prostu zakochałem się w tym budynku i przekształciłem go w miejsce nadające się do wystawiania sztuki współczesnej. We współpracy z jego architektem – Gottfriedem Böhmem – przywróciliśmy mu jego oryginalny wygląd. Wokół budynku założyłem ogród, a do kampanili powróciły nowo odlane dzwony. Na moją prośbę Philip Glass udostępnił dla nich fragment swojej kompozycji. Brak elektrycznego oświetlenia to nie zabieg konceptualny, tylko naturalna kolej rzeczy: tam jest po prostu mnóstwo światła! Światło dzienne jest najpiękniejsze, a przecież sztuki nie ogląda się w nocy

Wojtek Wieteska: Z jednej strony „brak japońskości”, a z drugiej jedna z największych kolekcji fotografii Nobuyoshiego Arakiego.

A.D.: Fotografii, z którymi żyje pan na co dzień. Przed chwilą pracownik Muzeum Manggha oprowadzał mnie po ekspozycji Araki/Tsujimura. Na granicy cienia i wspominał, że te wielkoformatowe odbitki przyjechały „prosto z salonu Pana Jabłonki”.

W.W.: Co wobec tego podoba się Panu najbardziej w zdjęciach Arakiego?

Wszystko!

W.W./A.D.: (śmiech).

Oczywiście, brzmi to absurdalnie. Wszystko wyraża tyle, co nic. Ale jeśli miałbym uściślić, to chodzi mi o kwestie tematyki, światła i faktu, że Araki jest wielkim prowokatorem. Narusza sztywne, japońskie tradycje, był m.in. współwydawcą pisma „Provoke” [japoński magazyn fotograficzny „Purovōku. Provocative Materials for Thought” założony w 1968 r. – przyp. red.]. Przy tym jest jednocześnie wielkim tradycjonalistą, który nieustannie odwołuje się do kultury japońskiej.

A.D.: A jakie w tym wszystkim znaczenie ma to, że pracuje w medium fotografii?

Araki czerpie m.in. z tradycji japońskiej fotografii. Przez to jego zdjęcia mają japoński sznyt. Podejrzewam jednak, że gdyby nie miał dostępu do tego medium, ponieważ np. urodziłby się w czasach, gdy fotografia nie została jeszcze wynaleziona – to byłby drzeworytnikiem albo malarzem czy pisarzem. To wszechstronna osoba, także słowotwórca. Uważa się, że Araki jest nowatorem języka japońskiego. Istnieją słowniki objaśniające wyrażenia, które wymyślił i których używa.

A.D.: Znacie się od lat 90., czyli około 27 lat. Jak zmieniała się Wasza relacja?

Kiedy napisałem do mojego przyjaciela w Japonii, że chciałbym poznać Arakiego, odpowiedział mi: „to będzie bardzo trudne, bo Araki jest gwiazdą”. Polecił mi spróbować nawiązać kontakt przez panią Yoshiko Isshiki, która była jego agentką. W ciągu 24 godzin przesłała mi fax z odpowiedzią, że mnie zna i mogę w dowolnym momencie spotkać się z Arakim.

W.W.: Który to był rok?

1992 lub 1993. Z Arakim chodzi się po Tokio tak, jak z Mickiem Jaggarem po Londynie. Akurat zdarzyło się tak, że jechaliśmy metrem. Wysiedliśmy na peronie i – przynajmniej taki obraz przechowuje moja pamięć – utworzył się szpaler kobiet, które kłaniały się Arakiemu.

W.W.: Zaczął pan zbierać jego fotografie od pierwszej wizyty u niego?

Moim głównym celem pierwszego spotkania była chęć zrobienia mu wystawy w Niemczech.

A.D.: Czy z perspektywy czasu relacja biznesowa przerodziła się w przyjaźń?

W kontakcie z Arakim nie ma miejsca na dystans. Jest niesamowicie bezpośredni. Od pierwszej chwili czułem się tak, jakbyśmy się znali od zawsze. Myślę, że pod tym względem jest bardzo niejapoński. Otwarty i szalenie dowcipny. Zaprosił mnie do uczestnictwa w bardzo radykalnej sesji fotograficznej. W trakcie naszej znajomości nigdy nie miałem poczucia, że jesteśmy pod dwóch stronach jakiejś barykady.

W.W.: Przed Kolonią prowadził pan galerię w Berlinie, w której w 2008 r. byłem na wernisażu Arakiego właśnie. Nawet udało mi się nakręcić wtedy 43-sekundowe ujęcie przedstawiające go podpisującego swój album. Teraz je panu pokażę.

(Pan Jabłonka pochyla się nad monitorem komputera Wojtka i z uśmiechem zaciekawienia ogląda krótkie ujęcie z 2008 r.).

W.W.: Dlaczego podczas wernisażu u Pana trzeba było aż dwie godziny czekać na pojawienie się Arakiego? Zgubił się w Berlinie? Zaspał? Tego dnia panował straszny upał, tłum ludzi gęstniał, a artysty nie było i nie było.

Na gwiazdy się czeka!

A.D.: Czyli czysta reżyseria.

W.W.: Dziękuję za tę szczerą odpowiedź, której się domyślałem. Dzięki Pana wykalkulowanemu zabiegowi zapamiętałem ten wernisaż tak, jak się zapamiętuje koncerty rockowe gwiazd, gdzie się czeka na ich wejście, słuchając suportu.

Ujęcie z otwarcia możecie dołączyć do wywiadu. Dobrze oddaje usposobienie Arakiego.

W.W.: Wróćmy do Krakowa i Muzeum Manggha. W ramach pokazu Araki/Tsujimura. Na granicy cienia zestawia pan ceramikę z fotografią: wytwór dłoni, kontra zdjęcia, w których wedle popularnej opinii – ręki nie ma. Czy słusznie odczytuję intencje, że chciał pan podkreślić znaczenie gestu w fotografii, zestawiając ją z ceramiką?

Granice między sztuką użytkową a sztuką określaną jako wysoka są często płynne. Dzieje się tak zwłaszcza w Japonii, gdzie ceramika jest traktowana na równi z fotografią, czy drzeworytem. Jakość wypowiedzi artystycznej nie jest zależna od medium, lecz od formy i treści konkretnego dzieła.

W.W.: Idąc tropem użyteczności, na wystawie w Berlinie pokazał pan bardzo niepraktyczne wystawienniczo odbitki barytowe Arakiego bez oprawy.

O to musiałby pan spytać Arakiego. Na większości autorskich wystaw artysta pokazuje zdjęcia bez oprawy.

W.W.: Ale pomysł pokazywania prac bez ram się panu podobał.

Tak, szalenie!

W.W.: Czyli po prostu lubi pan materię papieru fotograficznego.

Zdecydowanie, uważam, że oglądanie zdjęć bez oprawy jest bardzo istotne. Dwa zdjęcia Avedona, przedstawiające ten sam motyw – mogą być kompletnie inne.

W.W.: Ansel Adams, jak wchodził do ciemni, robił 50 fotografii i każda musiała być identyczna. To był jego standard w obrębie edycji, skoro każdą odbitkę później podpisywał. Bob Dylan, jak wchodzi na scenę, to zawsze wykonuje utwór w innej aranżacji. Uważam, że w fotografii jest podobnie jak w muzyce: negatyw lub plik cyfrowy są jak partytura, którą można różnie interpretować.

Myślę podobnie. Araki zawsze kładł większy nacisk na książki i serię zdjęć niż na pojedyncze motywy. W jego systemie myślenia pojęcie unikatu nie istnieje. Nigdy nie robił edycji swoich zdjęć. Jedyne zamknięte edycje to te z cyklu Laments – pokazywane zresztą na wystawie. Wiem, bo sam je ustanowiłem. Ale przed tym pojedyncze zdjęcia z tej serii już istniały. On sam zdjęć nie numeruje.

A.D.: To jak są sprzedawane jego zdjęcia?

Arakiego interesuje sekwencja i opowiadanie przy pomocy zdjęć. Forma książki lepiej przekazuje jego postawę. Rok temu istniało około 500 książek autorstwa Arakiego. To my – widzowie lub marszandzi – wyszukiwaliśmy z tego ikony. W jego przypadku wyciąganie pojedynczych zdjęć to trochę jak oglądanie filmu na podstawie pojedynczych kadrów. Widziałem, jak fotografował swoją muzę w ogrodzie japońskim. W tle leciało Bolero Ravela, a Araki tańczył wokół poruszającej się modelki.

A.D.: W takim razie czemu zestawia pan ceramikę jednostkową z fotografią?

Do sztuki zawsze jest potrzebna ręka, nie tylko głowa czy narzędzie. Nawet w fotografii, przy robieniu odbitki – dłonie są nieodzowne. Jeśli nie ma możliwości wykonania czegoś osobiście, w którymś momencie procesu musi się pojawić obca dłoń, formująca materię, którą steruje głowa twórcy.

W.W.: Stephen Hawking nie mówił, ale pisał książki i prowadził badania naukowe.

Znalazł sposób wyrażania siebie za pomocą znaków. A czym innym jest sztuka, jeśli nie specyficznym zestawem znaków?

W.W.: Skoro mowa o znakach, czy w takim razie zbiera pan prace AR-owe i VR-owe? Ten obszar sztuki Pana interesuje?

Interesuje, ale nie kolekcjonuję go. Nie jest to jednak kwestia uprzedzeń. To, że nie zbieram sztuki wirtualnej, nie powstrzymuje mnie przed np. słuchaniem muzyki przez serwis Spotify. Aplikacja to tylko forma przekazu. David Hockney był jednym z innowatorów rysowania na tablecie i smartfonie. Nie zbieram sztuki VR i AR, ponieważ trudno kolekcjonować tak efemeryczne dzieła. Z obiektem fizycznym mam poczucie partnerstwa. Mogę poznać jego osobowość.

W.W.: A Araki jest i popularny, i radykalny, i mówi ważne rzeczy.

A mimo to nie zbiera się kolejka przed wejściem na jego wystawę w Krakowie. Parę lat temu organizowałem pokaz fragmentu mojej kolekcji w Muzeum Narodowym w Krakowie. Pokazywałem m.in. Podróż sentymentalną Arakiego, prace Andy’ego Warhola, Sherrie Levine, Davida LaChapelle’a czy Erica Fischla. To się nazywało Pierwszy krok do kolekcji zachodniej sztuki współczesnej. Chciałem te prace przekazać Muzeum jako stały depozyt. Ówczesna dyrektorka powiedziała mi wprost: te prace nie wzbudzają większego zainteresowania w Krakowie. Potem pojechałem do Warszawy na zaproszenie ministra Zdrojewskiego, który objął ekspozycję patronatem. Usłyszałem: drugi krok chętnie uczynimy, ale później, bo teraz musimy świętować 600-lecie bitwy pod Grunwaldem. Jednym słowem: żyjecie państwo w kraju, w którym wszystko, co istotne już się zdarzyło. Przyszłość jest mało ciekawa. Dzisiaj ten zbiór dzieł przekazuję Muzeum Albertina w Wiedniu.

W.W.: Przypis do tej sytuacji znajduje się w nazwie: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Przyjrzyjmy się elementom, z których jesteśmy szczególnie dumni jako Polacy w Krakowie. Na Wawelu Kaplica Zygmuntowska zbudowana przez Włochów. Następnie, arrasy wawelskie pochodzące z Flamandii. Idźmy dalej: ołtarz Wita Stwosza, czyli artysty sprowadzonego z Norymbergi przez niemieckich mieszczan krakowskich. Dama z Łasiczką namalowana przez włoskiego malarza. Mam wymieniać dalej? Gdzie tu jest ta czysta polskość? Gdybyśmy chcieli 100% Polski w Polsce, może powinniśmy sprzedać te dzieła, na rzecz fundacji serii pomników Piasta Kołodzieja i Rzepichy?

Wywiad Ania Diduch & Wojtek Wieteska
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat

https://www.fotoadvisor.pl/#o-mnie

KOLEKCJONER FOTOGRAFII

Rz: W 2002 r. w krakowskiej Galerii Sztuki Współczesnej Artemis zaprezentowałeś sto ulubionych zdjęć. Był to pierwszy w Polsce pokaz prywatnej kolekcji fotografii. Co spowodowało, że zainteresowałeś się właśnie fotografią ?

Wojciech Jędrzejewski: Wzięło się to częściowo z tradycji rodzinnych. Jednym z kultowych przedmiotów w moim domu rodzinnym był przepiękny aparat fotograficzny, który mój ojciec dostał od mojego dziadka. Był to niemiecki Supre Nettel z zeissowskimi szkłami, od dzieciństwa przedmiot mojego wielkiego pożądania. Obecnie wzbogaca mój niewielki zbiór aparatów fotograficznych. Kiedy blisko 15 lat temu zacząłem kupować zdjęcia, rynek był bardzo atrakcyjny, było sporo doskonałych fotografii za niewygórowane ceny.

W którym momencie zdałeś sobie sprawę, że już powstaje kolekcja?

Najpierw po prostu kupowałem zdjęcia. Kiedy uświadomiłem sobie, że sprawia mi to coraz większą satysfakcję, zacząłem myśleć o bardziej konsekwentnym ich zdobywaniu. Pozyskiwałem fotografie z różnych źródeł. Dawałem ogłoszenia do prasy, że kupię fotografie artystyczne. Odzew był z całej Polski. Zacząłem też kontaktować się z artystami. Wiele dowiedziałem się od nich samych, m.in. od Wojciecha Prażmowskiego, Pawła Pierścińskiego, Konrada Pustoły, Józefa Robakowskiego, Jerzego Lewczyńskiego i wielu innych. Mówili o własnej twórczości, co jest dla kolekcjonera bezcenne, ideologii artysty, okolicznościach wykonania poszczególnych prac, swoich sympatiach twórczych, o kolegach, historii fotografii. Oferowali prace swoje i innych autorów, bo fotograficy często wymieniają się swoimi pracami. Najlepiej jest kupować bezpośrednio od autora. Można wówczas uzyskać wiele informacji o zdjęciu, co zawsze jest szalenie ważne; bardzo często są to zajmujące historie. Oczywiście odwiedzałem także wystawy, galerie, antykwariaty w Polsce i za granicą, czytałem fachową literaturę i oglądałem setki tysięcy fotografii w internecie. Bardzo dużo dały mi studia doktoranckie, które niedawno skończyłem na Wydziale Sztuki Mediów warszawskiej ASP.

Często pierwsza kupiona praca zostaje w kolekcji z czystego sentymentu. Czy u ciebie było podobnie?

Zachowałem się dość standardowo. Kupiłem cztery fotografie w ówczesnej galerii Krzysztofa Gierałtowskiego. To był początek budowania kolekcji.

Dlaczego standardowo?

Bo jako nowicjusz pierwsze kroki skierowałem do galerii i kupiłem to, co akurat było w ofercie. Czy teraz kupiłbym zdjęcia, które wybrałem jeszcze wcześniej? Zadecydowanie nie.

Czym się kierujesz: nazwiskiem autora, tematyką, okresem powstania prac?

Chciałbym, aby moje zbiory stanowiły przegląd polskiej fotografii kolekcjonerskiej. Mając w pamięci wcześniejsze doświadczenia w gromadzeniu sztuki (zbierałem grafikę, starodruki, listy królewskie) i sugestie nieżyjącej już wybitnej krytyczki sztuki prof. Władysławy Jaworskiej, nabywałem prace artysty reprezentatywne dla jego autorskich cykli. Według tej zasady zgromadziłem m.in. autorytatywny zbiór prac Wojciecha Prażmowskiego, dający pełen obraz jego twórczości. Z czasem stałem się bardziej wymagający zarówno w stosunku do siebie, jak i artystów. Zacząłem się interesować fotografią tzw. tradycyjną zrobioną na papierze fotograficznym, a najchętniej wykonaną przez samego autora w ciemni. Kolekcję tworzy też czasem przypadek. Kiedyś miałem okazję kupić np. kilkadziesiąt zdjęć jednego artysty, które nigdy nie były pokazywane w Polsce. Zdarzają się też wzruszające sytuacje. Syn nieżyjącego fotografa przekazał mi zdjęcia ojca, bo chciał, żeby znalazły się w dobrych rękach. Nieraz ktoś oferuje mi zdjęcia, bo wie, że jestem kolekcjonerem. W ten sposób wszedłem w posiadanie fotografii np. Zdzisława Beksińskiego. Dokupuję też zdjęcia najczęściej na aukcjach, m.in. Fotografii Kolekcjonerskiej, skutecznie promujących tę dziedzinę sztuki.

Masz około 2500 zdjęć. Które są dla ciebie najważniejsze?

Szczególny stosunek mam do ikony fotografii światowej, zdjęcia zatytułowanego „Rue Mouffetard”, wykonanego przez mistrza Henri Cartiera–Bressona w 1954 r. To jedno z najważniejszych zdjęć w mojej kolekcji. Wiele sentymentu mam do fotografii „Christy Turlinghton American Voque” Petera Lindbergha, jednego z najsłynniejszych fotografików świata. Obok R. Avedona i H. Newtona jest to najważniejsze nazwisko fotografii modowej lat 80. i 90. Dawno temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem to zdjęcie w „National Geographic”, zrobiło na mnie tak wielkie wrażenie, że wyciąłem je na pamiątkę. Po kilku latach, już w dobie internetu, rozpocząłem długotrwałe poszukiwania, najpierw w USA, ostatecznie trafiłem do paryskiej pracowni samego mistrza i kupiłem zdjęcie bezpośrednio od niego. Przy okazji swoich wędrówek fotograficznych w Paryżu trafiłem do jedynego w Europie antykwariatu, który specjalizuje się wyłącznie w albumach i książkach poświęconych fotografii oraz w wydawnictwach filmowych. Jest to „La chambre claire” przy Rue Saint Sulpice 14. Wówczas sprzedawca w tym antykwariacie dysponował telefonami do większości francuskich i zagranicznych fotografów mieszkających w Paryżu. Poszukując zdjęć, kolekcjoner musi odbyć liczne podróże, podczas których poznaje fotografików, nawiązuje nowe kontakty. Sprawia to ogromną satysfakcję. Nie zawsze wynika ona bezpośrednio z posiadania dzieła sztuki, czasem z długiej i zawiłej drogi do jego pozyskania.

Sporą satysfakcję daje też świadomość wzrostu cen fotografii. O ile zdrożały np. prace Petera Lindbergha?

Przed laty kosztowały kilka tysięcy dolarów, obecnie ok. 30 tysięcy. Fotografie Henri Cartiera-Bressona kiedyś też były sprzedawane po kilka tysięcy dolarów, obecnie po 20 tys. funtów.

Naszą rodzimą fotografię nadal możemy kupić tanio?

Przed kilkunastu laty kupowałem zdjęcia uznanych polskich artystów po 50–100 zł. Teraz na aukcjach osiągają one ceny 2–3 tys. zł. Sami fotograficy proponowali takie kwoty. Czasem płaciłem więcej, bo wiedziałem, że ich oczekiwania są poniżej wartości rynkowej.

Co to znaczy dobra fotografia?

Podam swoje kryteria. Po pierwsze, fotografia musi mi się podobać, co wcale nie znaczy, że ma się podobać innym. Najczęściej są to zdjęcia, które powiesiłbym w domu. Na stałe wisi ich około stu, co jakiś czas zmieniam je na inne. Kolejne bardzo ważne kryterium to wykonanie zgodne z wymogami fotografii kolekcjonerskiej.

Jakie warunki musi spełniać fotografia kolekcjonerska?

Zakup fotografii, podobnie jak innych dzieł sztuki, jest inwestycją finansową. Z moich doświadczeń wynika, że taki zakup gwarantuje zysk pod warunkiem, że jest inwestycją długoterminową. Wówczas zyski mogą być znacznie większe niż z lokaty bankowej czy innych tzw. instrumentów finansowych. Wartością dodaną jest możliwość codziennego obcowania z dziełem sztuki. Żeby w przyszłości uzyskać ze sprzedaży stosowną cenę, zdjęcie powinno spełniać wymagania określone przez rynek kolekcjonerski. Musi być sygnowane, datowane oraz wykonane technikami gwarantującymi archiwalną trwałość. Odbitki muszą być edytowane, czyli mieć podany kolejny numer określający ilość odbitek w danej serii. Istotne jest także źródło, z jakiego pochodzi fotografia.

Ile maksymalnie może być odbitek w edycji?

W latach 70. prof. Zbigniew Zegan sprowadził do Polski zasady opisu fotografii kolekcjonerskiej. Zgodnie z nimi nie powinno być więcej niż 30 odbitek. Najcenniejsze są te podpisane i wykonane własnoręcznie przez autora wkrótce po zrobieniu zdjęcia. Czasem, kiedy jest duży popyt na fotografię, artyści w ramach jednej edycji podnoszą cenę odbitek. Twórca może także, dla szczególnego wyróżnienia swojej fotografii, ustalić dla niej edycję 1/1, czyli powielić tylko jedno zdjęcie. Wówczas zgodnie z obowiązującą zasadą negatyw powinien zostać komisyjnie zniszczony. Takie prace są dla kolekcjonera niezwykle cenne i należą do najbardziej wartościowych. W swoich zbiorach mam kilka takich unikalnych zdjęć, m.in. Pawła Żaka. Nieraz przypadkowo wchodzimy w posiadanie tylko jednego egzemplarza po śmierci artysty. Ale to już inna historia.

Czy polska fotografia liczy się na międzynarodowym rynku? Światowy rekord aukcyjny należy do fotografii „Rhine II” Andreasa Gursky’ego – ponad 4 mln dolarów (2011 r.). U nas nadal najdroższy jest „Kolaps przy lampie” Witkacego, sprzedany w 2003 r. za 135 tys. zł.

Na świecie znanych jest wielu polskich fotografików: K. Hiller, S.I. Witkiewicz, E. Hartwig, R. Horowitz, W. Prażmowski, Z. Rytka, Natalia LL. Nasz rynek nadal jest w fazie rozwoju. Świadczy o tym choćby to, że w najbliższym komercyjnym salonie fotograficznym Europy, jakim jest Paris Photo, bierze udział zaledwie jedna polska galeria – Asymetria. Dla porównania podam, że francuskich galerii będzie 53. Paryż jest miejscem szczególnym, ale jest też bardzo dużo znakomitych galerii w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Czechach, które od lat konsekwentnie promują swoją fotografię. Polska ma jedną istotną przewagę nad ukształtowanymi rynkami fotograficznymi w Europie. Zdjęcia polskich autorów, zarówno współczesne, jak i archiwalne, są nadal tanie w stosunku do ich wartości artystycznych. Dlatego warto inwestować w polską fotografię. Kama Zboralska

Jako jeden z pierwszych w kraju, postanowił Pan stworzyć kolekcję fotografii. Jak ona dziś wygląda?

Wojciech Jędrzejewski: Na mój zbiór składają się fotografie artystyczne, negatywy, pamiątki, dagerotypy, wybrane modele aparatów fotograficznych... Zgromadziłem prace osiemdziesięciu siedmiu sławnych światowych i polskich autorów. Na bieżąco zdobywam także intrygujące zdjęcia artystów mniej znanych, choć niestety nie zawsze mam czas, żeby od razu zająć się nimi, poznać ich losy i pozostały dorobek autorów. Szukanie ciekawych zdjęć to przede wszystkim kwestia czasu i pracy.

Co sprawia, że poszukuje Pan jako kolekcjoner fotografii wciąż nowych zdjęć? Jakie cechy tej sztuki najbardziej Pana pociągają?

Kupuję fotografie, aby uzupełniać i poszerzać swoją kolekcję, rozbudowując jej tematykę czy zakres. Często również nabywam je po to, by ozdobić swój dom i stworzyć w nim określony nastrój. Liczy się kolor, ekspresja, format i, co zawsze istotne, walory kolekcjonerskie. Wieszanie zdjęć w domu to wielka radość! W jakim celu miałbym dokonywać zakupu, a następnie chować swoją zdobycz do szuflady? Lubię to uczucie, kiedy na co dzień chodzę po domu utartą ścieżką i spotykam na swojej drodze co najmniej czterdzieści fotografii. Na wszystkich ścianach wisi ich mniej więcej dwa razy tyle.

Fotografie są również w Pana biurze. Na ścianie wisi zdjęcie niepełnosprawnego dziecka wykonane przez Chrisa Niedenthala, na podłodze stoi legendarna fotografia Christy Turlington, którą w 1988 roku w Los Angeles uwiecznił Peter Lindbergh.

Ten chłopiec o ujmującym, ciepłym spojrzeniu dodaje mi energii w trakcie codziennej pracy. Zdjęcie zostało zrobione w Hamburgu podczas przedstawienia "Sen nocy letniej", w którym występowały niepełnosprawne dzieci. Posiadam całą serię fotografii z tego cyklu. Zdjęcie Lindbergha chciałem zabrać do domu, ale pracownicy nie pozwolili. Stoi nieco z boku, bo mogłoby okazać się zbyt odważne dla niektórych gości naszej firmy.

Czy kolekcja fotografii ma swoje stałe miejsca w domu?

Zmieniam co jakiś czas ekspozycję. Teraz w centralnym punkcie domu znajduje się praca Doroty Kozieradzkiej z cyklu "Po godzinach", pochodząca z warszawskiej Galerii Program. Wygląda bardzo efektownie, szczególnie że jest ciekawie oprawiona - bez ramy, pokryta centymetrową syntetyczną szybą o doskonałej przejrzystości, a od spodu ma aluminiową płytę. To ekskluzywny przedmiot współgrający z elegancką, nowoczesną przestrzenią.

Odnoszę wrażenie, że w ciągu ostatnich lat interesuje Pana przede wszystkim młoda polska fotografia.

Staram się docierać do młodych artystów. Bardzo pomaga mi w tym Internet, ponieważ debiutujący twórcy mają zazwyczaj swoje strony.

Nadal interesuję się jednak fotografiami z lat 50., 60. i 70. XX wieku, które uwieczniają codzienne życie czy obyczajowość tamtych czasów. Znana z aukcji jest głównie awangarda, na przykład prace Zbigniewa Dłubaka czy Zdzisława Beksińskiego. Mniejszym zainteresowaniem na polskim rynku cieszą się reportaże. Wydaje mi się, że zdjęcia te mają większą szansę zaistnieć na Zachodzie, gdzie ludzie chcą wiedzieć i widzieć, jak wyglądał socjalizm. Dla mnie reportaże posiadają nieocenioną wartość sentymentalną, ponieważ niektóre uwiecznione na nich fakty dobrze pamiętam z własnego życia.

Jakie korzyści przynosi Panu pasja kolekcjonowania fotografii?

Istotne jest samopoczucie. Moja podświadomość rejestruje kolory, temat, nastrój... Zdjęcia po prostu na mnie działają. Patrzenie na nie sprawia mi prawdziwą przyjemność. Zresztą kolekcjonowanie fotografii samo w sobie jest przyjemne, bo pociąga za sobą tropienie, poszukiwanie, odkrywanie, poznawanie autorów... W dodatku mam silne poczucie, że wartość materialna prac stale rośnie.

Fotografia artystyczna będzie drożeć, choć obecnie jest jeszcze względnie tania. Pojawia się coraz więcej dobrych, precyzyjnie opisanych i oprawionych prac młodych artystów. Przypadkiem można też znaleźć świetne dzieła niesłusznie zapomnianych lub w ogóle nieznanych dziś klasyków. Całkiem niedawno zdobyłem na przykład prace Franciszka Stobika. Oczywiście lepiej dokonywać odkryć samemu, nie zaś na aukcjach dzieł sztuki, gdzie zdjęcia automatycznie są droższe o prowizję sprzedawcy.

Skąd przekonanie, że w przyszłości fotografia przyniesie zysk materialny?

To nie jest moje przekonanie. Fotografia artystyczna w Polsce od wielu lat systematycznie drożeje. Oczywiście dzieła sztuki nie zyskują na wartości z dnia na dzień - jest to zwykle wieloletni proces. Zbieram zdjęcia od szesnastu lat. Odbitki, które dziesięć lat temu kupowałem po pięćdziesiąt czy sto złotych, teraz mają ustabilizowaną cenę około trzech tysięcy złotych. Na przykład z pewnością podrożały zdjęcia Zygmunta Rytki, choć na razie nie sprzedaję niczego z kolekcji.

Czy dziś możliwe są zakupy po okazyjnych cenach?

Oczywiście, wystarczy stale przeglądać Allegro, penetrować jarmarki perskie i pudła z fotografiami wystawiane w wielu antykwariatach. W takim właśnie pudełku znalazłem fotografię Jana Bułhaka za dwadzieścia złotych. Procentuje wiedza, stała koncentracja i poszukiwanie. Dawałem ogłoszenia w Internecie, że skupuję stare fotografie - trafiły do mnie prawdziwe brylanty. Na przykład całkiem niedawno kupiłem około osiemdziesięciu zdjęć z lat 50. i 60. - ktoś sprzątając odziedziczone mieszkanie, znalazł tekę, która leżała tam kilkadziesiąt lat!

Przypomnijmy, co to znaczy fotograficzna odbitka kolekcjonerska?

Fotograficzna odbitka kolekcjonerska to wysoko cenione przez kolekcjonerów odbitki osobiście wykonane, opisane i sygnowane przez autora. Opis powinien zawierać tytuł, datę wykonania, nakład, czyli edycję zdjęcia, i numer odbitki w tym nakładzie. W praktyce odbitka nieopisana i niesygnowana jest istotnie tańsza od fachowo opisanej, ponieważ mogły ją wykonać nieuprawnione osoby, które miały dostęp do negatywu. Sygnatura artysty to gwarancja, że odbitkę wykonał on sam. Poza tym zdjęcie nie powinno mieć wad technicznych. Sygnałem ostrzegawczym jest przede wszystkim zmiana jego barwy. Zdjęcie nie może być zniszczone, mieć załamań lub ubytków emulsji, ponieważ nie ma technik konserwatorskich, dzięki którym można te usterki usunąć. Oczywiście, jeśli zdjęcie jest uszkodzone, ale mamy świadomość, że to unikat, może posiadać mimo to wartość kolekcjonerską.

Jak najlepiej przechowywać fotografie, żeby długo cieszyły nas na co dzień i byśmy mogli je kiedyś odsprzedać z zyskiem?

Za szybą pochłaniającą promienie UV! Najlepiej wieszać je na ścianie poza zasięgiem promieni słonecznych, ale również z dala od kaloryferów. Ponadto zdjęcie musi mieć bezdrzewne passe-partout, które nie wchodzi w reakcje chemiczne z emulsją fotograficzną i nie niszczy papieru, na którym jest wykonane. Tak zabezpieczone fotografie będą dekoracją wnętrza mieszkania, ale i dobrą inwestycją. czasnawnetrze.pl
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat


Rozmowa z Rafałem Łochowskim, twórcą galerii Leica 6×7 Gallery w Warszawie.

Dlaczego fotografia?

Bo zgadzam się z twierdzeniem, że fotografia jest najważniejszą dziedziną sztuki XX wieku. Że żadna inna jej dyscyplina nie wpłynęła tak bardzo na kulturę w XX wieku jak ona. Sztukę minionego stulecia kształtowały tysiące fotografów, nie tylko artystów sensu stricte, lecz także reporterów, dokumentalistów, portrecistów, a nawet fotografów reklamowych. By zajmować się dzisiaj fotografią, trzeba mieć porządne przygotowanie, to wymaga dużej wiedzy. Ja zajmuję się nią od lat 10 i wciąż mam wrażenie, że dopiero liznąłem temat. Jeszcze dużo przede mną. Ale to też jest podniecające, na świecie dzieje się tyle ciekawych rzeczy. W zasadzie każdy region ma swoją unikatową, interesującą i prawie zawsze wartą uwagi fotografię.

Jak na tym tle wygląda polski rynek? Czy z jego młodości wynikają dla kolekcjonerów jakieś korzyści?

Tak. Mamy w Polsce grupę - nie bardzo liczną, ale zawsze - bardzo dobrych lub bardzo dobrze się zapowiadających fotografów. W większości młodych. Jeżeli niczego po drodze nie zepsują, zrobią fantastyczne kariery. A ponieważ w Polsce rynek niemalże nie istnieje, ich prace wciąż można kupić za bezcen, czyli za 2, 3, 4 tysiące złotych - a trzeba państwu wiedzieć, że mówimy o pracach, które, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będą już za kilka lat warte wielokrotnie więcej. Dowodem na to jest kariera Kacpra Kowalskiego, który podczas swojej pierwszej dużej wystawy w naszej galerii, w styczniu 2014 r., wystawiał swoje prace w cenach od 1600 do 10 tysięcy złotych. Dwa lata później w Nowym Jorku sprzedawał swoje prace za dziesiątki tysięcy dolarów. Taka przebitka jest nielichą zaletą tego rynku. Jest jeszcze jedna - kolekcjonowanie fotografii to dzisiaj w Polsce bardzo elitarne hobby. W naszym kraju jest raptem kilkunastu poważnych kolekcjonerów - i mówiąc "poważnych", mam na myśli osoby, które nie kupują prac po to, żeby powiesić je na ścianie, bo tam już nie mają miejsca. Nie, oni kupują po to, żeby budować kolekcję, z myślą, że kiedyś tę kolekcję przekażą jakiejś instytucji publicznej. Na świecie tak się właśnie myśli o kolekcjonowaniu, w taki sposób wspiera się instytucje. W Polsce ten zwyczaj dopiero zaczyna się pojawiać, i dobrze. Kolekcjonowanie polskiej fotografii daje poczucie wyjątkowej elitarności.

A czy nasz rynek ma w takim razie jakieś wady?

Ma. Po pierwsze, fotografia ze świata jest dla nas potwornie droga. Dla większości Polaków kilka tysięcy złotych za pracę polskiego artysty to już jest bardzo dużo. Natomiast kilkadziesiąt tysięcy euro za pracę artysty uznanego w świecie wprost nie mieści się w głowie. Osób, które wydają tego rzędu pieniądze, jest w Polsce tylko kilka. Po drugie, nasz rynek jest relatywnie niewielki, co wpływa na niego negatywnie, bo sprawia, że polscy fotografowie nie są w stanie sprzedawać swoich prac za godziwe pieniądze. W efekcie po jakimś czasie zaczynają się zajmować czym innym, np. fotografią komercyjną, marnując swój czas i talent, zamiast szlifować kunszt.

Czy planując stworzenie kolekcji, powinniśmy posiąść jakąś wiedzę techniczną?

Tak. Od razu poczynię zastrzeżenia dla wyjaśnienia pojęć: to o czym chciałbym państwu opowiedzieć, dotyczy fotografii współczesnej. Fotografia dawna rządzi się nieco innymi prawami i stawia się przed nią inne wymagania. Podam przykład: zdjęcie Witkacego może być zgięte wpół, z oderwanym rogiem, podpisane tylko odciskiem palca umoczonym w winie, wyblakłe i poplamione, a i tak będzie warte krocie, bo zrobił je wielki artysta, który już nie żyje, więc nie zrobi kopii. Wiadomo, że tego typu obiektów jest na rynku bardzo niewiele, dlatego ich wartość jest wysoka i z roku na rok rośnie. My natomiast próbujemy zajmować się sztuką współczesną. Jest to materia o tyle ciekawa, że osiem spośród dziesięciu najdroższych fotografii na świecie (mówimy o milionach euro) to obiekty współczesne, autorstwa żyjących artystów. Zupełnie inaczej niż choćby w przypadku malarstwa. A więc gdy zachce nam się kolekcjonować współczesną fotografię, należy zwrócić uwagę na kilka aspektów.

Jakich ?

Fotografia kolekcjonerska musi być wykonana w określony sposób pod względem technicznym. Po pierwsze, powinno być jasne, na jakim papierze została wydrukowana czy odbita, jakich metod do tego użyto - a powinny to być to tzw. metody archiwalne, czyli gwarantujące trwałość fotografii, która dzisiaj, przy współczesnych technologiach, jest liczona w setkach lat. Druga rzecz to wielkość edycji. Fotografia kolekcjonerska musi być limitowana. Nie ma twardego wymogu, jak wysoki powinien być limit, i jest na świecie wielu twórców, którzy mogą sobie pozwolić na to, żeby limitować prace do dwustu egzemplarzy i nadal sprzedawać je za dziesiątki tysięcy dolarów czy euro. W naszym przypadku - współczesnej fotografii na niezbyt dojrzałym rynku - limitowanie powinno jednak mieścić się w zakresie kilku-kilkunastu odbitek. Amerykanie uważają przy tym, że wartość fotografii jako dzieła sztuki, konkretnego motywu, to zbiorcza wartość wszystkich odbitek, które powstały. A więc jeśli mamy pracę Steve'a McCurry'ego albo Edwarda Burtynskiego w cenie 5 tysięcy euro i nakładzie 50 egzemplarzy, to de facto wartość tego konkretnego zdjęcia wynosi 250 tysięcy euro. Dlatego zdarza się, nieczęsto niestety, że przychodzi klient, widzi na wystawie "jedynkę", czyli pierwszą odbitkę w serii, i mówi: "Kocham to zdjęcie, chcę ten egzemplarz, ale chcę też negatyw albo oświadczenie na piśmie, że więcej odbitek nie powstanie. Mogę zapłacić pięć razy tyle". Zdarza się też, że klient wykupuje cały nakład. Obok jakości i techniki wykonania trzeba też wymagać od artysty albo galerii certyfikatu autentyczności, na którym widnieje metoda wykonania, informacja o nakładzie i numerze odbitki w serii. Istotna jest także sygnatura, czyli podpis artysty - bezpośrednio na pracy lub na certyfikacie naklejonym na pracę.

Znaczenie ma też oprawa, która poza walorem estetycznym powinna też w odpowiedni sposób zabezpieczać zdjęcie. Fotografie należy przechowywać w środowisku bez kwasowym - nawet śladowe ilości kwasów, zawarte na przykład w klejach używanych do produkcji tanich ram, mogą zniszczyć cenną pracę. Ogromne znaczenie ma również szkło używane do oprawy. Współcześnie wykorzystuje się tak zwane szkło muzealne, pokryte filtrami optycznymi, eliminującymi większość promieniowania UV, które także z czasem niszczy fotografie. Szkło takie jest również antyrefleksyjne, więc praca nim przykryta wygląda po prostu lepiej. Niestety, dobrze wykonana rama jest kosztowna - dość powiedzieć, że muzealne szkło ma cenę kilkanaście razy wyższą od "zwykłego".

Na koniec liczy się jeszcze sposób ekspozycji zdjęcia na ścianie - czyli miejsce, w którym wisi oraz sposób oświetlenia. To osobny, ogromny temat i przynajmniej na początku warto korzystać tutaj z doświadczenia fachowców - galerzystów czy projektantów wnętrz. Ale koniec końców nie to wszystko jest w kolekcjonowaniu najważniejsze.

A co jest?

Najważniejsze jest to, czy dana praca nam się podoba. Przekonuję wszystkich, by kupowali oczami i sercem. Jeśli widzimy pracę, która teoretycznie jest warta miliony, a dzisiaj można ją kupić za pół ceny, to jeśli nam się nie podoba, nie kupujmy jej. Kupmy taką, która spełnia te wszystkie warunki, ale przy tym chwyta nas za serce. Zwłaszcza jeśli ma zawisnąć na naszej ścianie. Po drugie - kupujmy tych artystów, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia.

Zdjęcie może dziś zrobić każdy, jeśli ono się udało, to można, a nawet trzeba, pokazać je w internecie, ale nie staje się ono automatycznie przedmiotem kolekcjonerskim czy dziełem sztuki. To, co warto kupić, to opowieść kogoś, kto ma coś do powiedzenia. To powinien być artysta, który chce nam coś przekazać, ma jakąś spójną wizję świata - możemy się z nią zgadzać lub nie, ale ją zauważamy i pozostaje ona w naszej głowie. Jeżeli trafimy na kogoś takiego, nie ma znaczenia, czy używa on aparatu fotograficznego, pędzla, dłuta czy pióra. A kiedy przyjdziemy do domu po wystawie, na której nasze serce skradła jakaś praca, wyszukajmy jej twórcę w internecie, zobaczmy, co dotychczas zrobił, albo jak rokuje. Nie oceniajmy artysty na podstawie jednego zdjęcia - tak jak nie oceniamy muzyka na podstawie jednego przeboju.

Kogo by pan polecał spośród artystów tworzących spójnych narrację?

Mogę powiedzieć o tych, którzy się najlepiej sprzedają. Gigantyczny sukces odniósł Kacper Kowalski, ale za jego prace trzeba dziś słono zapłacić. Czasy, gdy kupowało się go za niewielkie pieniądze, już minęły. Jego pejzaże są za to bardzo piękne i na pewno docenią je nasi znajomi, nawet ci niekoniecznie zorientowani w sztuce.

Interes możemy potencjalnie zrobić na Pawle Żaku, którego wystawa wisi właśnie w naszej galerii. Paweł jest artystą dojrzałym i bardzo utytułowanym - jego prace znajdują się w wielu poważnych kolekcjach (w tym np. w Muzeum Narodowym, w CSW, a także we francuskiej Bibliotheque Nationale w Paryżu). Mimo to ich ceny są nadal przystępne (kilka tysięcy złotych), a na ścianie wyglądają po prostu fantastycznie (sam mam u siebie kilka jego martwych natur). Jest też kilku artystów młodych, na których warto zwrócić uwagę - choćby Tomek Wysocki, ciągle jeszcze student łódzkiej Filmówki. Jest to artysta o niezwykłej wrażliwości, a przy tym wyjątkowo pracowity. Myślę, że ma przed sobą ogromną karierę. W tym zestawieniu nie może także zabraknąć Wojtka Wieteski, jednego z najbardziej utytułowanych polskich fotografów, którego praca trafiła kilka lat temu na okładkę albumu "Collecting Fine Art Photography". Wieteska bywa nierówny i szalony, czasem trudno za nim nadążyć, ale ma taki poziom komunikacji z widzem, że na całym świecie ludzie wyławiają wzrokiem jego prace na wystawie i mówią: O, to jest dobre. Wielu młodych musi się tego jeszcze nauczyć.

A można się tego nauczyć?

Można, ale wymaga to "sprzężenia zwrotnego" - kontaktu z widzem. Czyli trzeba zrobić wiele wystaw, wernisaży i spotkań autorskich, odbyć szereg rozmów z ludźmi, żeby zrozumieć zasady komunikacji z publicznością. I to nie znaczy, że trzeba się do tych zasad stosować, ale warto wiedzieć, że istnieją. Wieteska ma to w małym palcu. Może sobie pozwolić na jazdę bez trzymanki, której sensu nie rozumie nikt, czasem nawet on sam. Ale gdzieś obok pokazuje takie prace, które od razu ujawniają, że mamy do czynienia z mistrzem świata. Wieteskę też można kupić za bezcen, bo taki jest rynek w Polsce. Każdy z tych artystów za granicą byłby wart co najmniej kilka razy więcej...

Gdzie warto szukać polskiej fotografii? Poleca Anna Theiss, konsultantka do spraw sztuki, designu, komunikacji. Buduje prywatne i korporacyjne kolekcje sztuki.

Fundacja Archeologii Fotografii

Tu warto skierować pierwsze kroki, jeśli rozglądamy się za fotograficzną klasyką. Fundacja Archeologii Fotografii specjalizuje się w dbaniu o to, co zostało po wybitnych polskich fotografach. Porządkuje i upublicznia archiwa, z erudycją i swadą interpretuje spuściznę po wielkich - organizuje świetne wystawy (m.in. zeszłoroczny pokaz prac Wojciecha Zamecznika w warszawskiej Zachęcie), wydaje popularyzatorskie książki. Kolekcjonerów kusi reprintami zdjęć m.in. Zbigniewa Dłubaka, Tadeusza Sumińskiego, Zofii Chomętowskiej. Wszystko bardzo tak jak trzeba - perfekcyjnie technicznie, w małych edycjach, dostępnych cenach (od ok. 400 zł). Przepastne szuflady FAF kryją też oryginalne, wykonane przez artystów, odbitki. Już dla zaawansowanych (również budżetowo) kolekcjonerów. Dobra propozycja dla tych, którzy niekoniecznie szaleją za dzisiejszymi fotograficznymi eksperymentami albo chcieliby dobudować historyczny przypis do swojej kolekcji.

Raster

Klasyka na drugą nóżkę. To w Rastrze wykluła się gwiazda współczesnej sztuki kojarzona z fotografią, czyli Aneta Grzeszykowska. Galeria pracuje zresztą z całą plejadą polskich artystów, których prace dostępne są dla kolekcjonerów w formie fotografii (m.in. Zbigniewem Liberą, Oskarem Dawickim). Warto mieć na radarze, co też majstrują galerzyści i artyści z Rastra, bo to zawsze ciekawe formalnie i wystawienniczo. Na przykład Salon Nowej Fotografii - próba pokazania w konwencji salonu najciekawszych indywidualnych obsesji artystów młodego i średniego pokolenia. Jeśli ktoś zbiera fotografię na poważnie, to nie wyobrażam sobie ominięcia tego adresu. Ostatnio moją uwagę zwróciły świetne fotograficzno-kolażowe prace Jana Smagi. 25 000 zł, ale naprawdę dobrze wydane.

Aukcje Fotografii Kolekcjonerskiej

Koń pociągowy polskiego kolekcjonowania fotografii. Projekt promujący kolekcjonowanie polskich zdjęć, zrównujący fotografię dawną i najnowszą, wyznaczający standardy cenowe i techniczne. Fotografia Kolekcjonerska to zresztą nie sama aukcja i wystawa, ale strona, profil facebookowy i w zasadzie społeczność skupiona wokół zbierania, wystawiania, produkowania i rozmawiania o fotografii.

Rodriguez Gallery

Nie jestem wielką fanką traktowania fotografii jako medium bardzo, bardzo rozłącznego od reszty produkcji artystycznej (chociaż zgoda, że ze względu na podłoże, techniki i edycje zdjęcia kolekcjonuje się nieco inaczej niż inne media). Rosnąca w siłę Galeria Rodriguez zgrabnie ogrywa to, że fotografia to jednocześnie "to samo, chociaż trochę coś innego". W portfolio galerii wiele (ale to naprawdę wiele!) prześwietnych prac fotograficznych - chociażby Doroty Buczkowskiej czy Michała Smandka, czyli niezupełnie "wyłącznie fotografów", ale za to superartystów, którzy z maestrią opanowali i to medium. Agata Michalak. Dziennikarka, redaktorka, z wykształcenia kulturoznawczyni, pisze o przyjemności płynących z kultury (i) jedzenia.
 

TM_Mich  Dołączył: 08 Wrz 2009
M.W, dziękuję!
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat


Piotr Rosik: Czy żeby dobrze zarobić na fotografii, trzeba być kolekcjonerem, który posiada dużą wiedzę, czy można być tylko inwestorem, w sensie spekulantem, stosującym jakąś prostą strategię inwestycyjną?

Katarzyna Sagatowska: Trzeba mieć wiedzę. Albo własną, albo zewnętrzną, w postaci eksperta. Z moich obserwacji wynika, że wielu inwestorów na początku korzysta z usług specjalistów, a później łapią „bakcyla kolekcjonerskiego” i dokształcają się tak bardzo, że sami stają się ekspertami.

Ile trzeba poświęcić czasu, by zdobyć wiedzę niezbędną do sprawnego poruszania się na rynku fotografii kolekcjonerskiej

Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Fotografia jako medium różni się na przykład od malarstwa tym, że wymaga także pewnej specyficznej wiedzy technicznej. Oczywiście, wiedzę o technicznych standardach kolekcjonerskich można zdobyć w jeden dzień. Natomiast żeby orientować się w sile nazwisk, w sile prac, trzeba przeczytać sporo książek, w tym o historii fotografii, chodzić na wystawy, rozmawiać z ludźmi ze środowiska. Trzeba uczyć się poprzez oglądanie i bywanie. W konsekwencji wyrabia się też własny gust, własny pogląd na ten rodzaj sztuki.

Wspomniała Pani o standardach technicznych. O czym dokładnie mowa?

Chodzi o kilka kwestii. Pierwsza z nich to sposoby realizowania edycji danej fotografii, czyli o ilość wykonywanych odbitek. Powinniśmy zwracać baczną uwagę na technikę wykonania. Technika powinna być archiwalna. W przypadku fotografii czarno-białej techniką archiwalną są na przykład odbitki żelatynowo-srebrowe. Współczesne techniki archiwalne to między innymi wydruki pigmentowe, czy też odbitki typu lambda. Warto pamiętać, że zdarzają się także wyjątki. Na przykład polaroidy, często wykorzystywane przez artystów choćby jako forma wizualnego notesu, są techniką nietrwałą, a mimo to cieszą się zainteresowaniem kolekcjonerów.

Bardzo ważne jest też datowanie odbitek. Odbitki mogą powstawać przez kilka, a nawet kilkanaście lat po wykonaniu zdjęcia. Te, które są najwcześniejsze, czyli najstarsze, są najbardziej wartościowe. Co ciekawe, jeśli odbitki kupujemy bezpośrednio od artysty, to często za najwcześniejsze zapłacimy mniej, niż za późniejsze. Wtedy często działa zasada, że w miarę wyczerpywania się nakładu rośnie cena.

A na co jeszcze trzeba zwracać uwagę, kupując fotografie i odbitki na rynku wtórnym?

Przede wszystkim na jakość zachowania. Fotografię trzeba umiejętnie przechowywać. Wymaga ona stabilnej temperatury i wilgotności, braku nasłonecznienia i środowiska bezkwasowego.

Ważne jest też to, czy odbitka powstała za życia artysty – była wykonana przez niego lub pod jego nadzorem, czyli czy jest autorska. Najlepiej, by miała jego własnoręczny podpis i opis, ewentualnie pieczęć. Reprinty, czyli odbitki powstałe po śmierci artysty, mają częściej status luksusowych plakatów, a nie dzieł sztuki.

Czy format odbitek ma jakieś znaczenie? Większe drożeją bardziej, niż mniejsze?

W przypadku fotografii współczesnej rzeczywiście mogą występować różne formaty tego samego zdjęcia. Oczywiście, format ma znaczenie ze względu na koszty wykonania, czyli im większy tym droższy. Nie da się natomiast sformułować jednoznacznej reguły, która wiąże wzrost wartości pracy z formatem. W przypadku starszych fotografii bywa tak, że większy format, tzw. wystawowy, może być droższy ze względu na rzadkość występowania, małą ilość zachowanych odbitek tego typu.

Gdzie kupować odbitki? Tylko na aukcjach? A może i w antykwariatach?

Najlepiej kupować w instytucjach, które zatrudniają ekspertów weryfikujących jakość i autentyczność prac, na przykład w galeriach czy domach aukcyjnych. Albo prosto od artysty.

Jeśli chodzi o antykwariaty, to tam również można trafić na ciekawą fotografię, szczególnie o wartości dokumentalnej. Zdarzają się też pojedyncze interesujące obiekty artystyczne. Wiem, że muzea bardzo uważnie obserwują to, co dzieje się na rynku antykwarycznym.

Czy fotografie bywają fałszowane?

Tak. To nie zdarza się zbyt często, raczej rzadziej niż na rynku malarstwa, głównie ze względu na ceny fotografii. Ale trzeba uważać. Fałszywą pracę można rozpoznać najczęściej po rodzaju papieru, po braku podpisu czy pieczęci autora lub ich niewłaściwej formie.

Czy są tematy, które cieszą się niezmienną popularnością inwestorów i kolekcjonerów? Może akt czy pejzaż?

Wydaje mi się, że nie ma ulubionych tematów. Najważniejszy jest twórca i jego dorobek. Oraz siła samej fotografii.

A tworzenie kolekcji tematycznych to jest dobry pomysł?

Znakomity. Kolekcje profilowane są zazwyczaj ciekawsze i cenniejsze od kolekcji, do których kolekcjoner dokupuje po prostu to, co mu się podoba. Kolekcja tematyczna jest w pewnym sensie autoportretem kolekcjonera. Kolekcjoner staje się niejako jej kuratorem. To wszystko powoduje, że zarówno cała kolekcja, jak i poszczególne prace do niej należące, zyskują na wartości.

Może Pani wskazać „pewniaków” rynkowych? Czyli artystów fotografów, których prace niemal na pewno będą dobrą lokatą kapitału?

Oczywiście są artyści, którzy cieszą się niezmiennym zainteresowaniem kolekcjonerów. Jednym z nich jest Stanisław Ignacy Witkiewicz Witkacy, który jest szanowany i kupowany również przez zagranicznych kolekcjonerów. Witkacy jako fotograf wpisał się w historię światowej fotografii. Innymi są Jan Bułhak, Benedykt Jerzy Dorys, Jerzy Lewczyński, Bronisław Szlabs, Zdzisław Beksiński, Zofia Kulik czy Natalia LL. To jest długa lista. Każda dekada ma twórców ważnych i docenianych przez kolekcjonerów.

Co Pani sądzi o pracach Tomasza Gudzowatego, który jest znany szerszej publiczności. Czy to jest dobra inwestycja?

Tomasz Gudzowaty ma znane nazwisko, nie tylko w Polsce. Jest zasłużoną osobą dla polskiego rynku. Przez lata prowadził w Warszawie bardzo ciekawą galerię Yours. Jego fotografia jest atrakcyjna wizualnie. Dostał kilka nagród World Press Photo.

Natomiast wielu kolekcjonerów lubi odkrywać młodych, nieznanych twórców. To jest prawdziwa sztuka: kupić tanio dzieło debiutanta, a sprzedać drogo, gdy odniesie on sukces. Jednym z przykładów jest Weronika Gęsicka, której prace jeszcze niedawno można było kupić na aukcji za 2500 zł, a teraz kosztują od 1500 euro w górę.

Na których młodych fotografów warto zwrócić uwagę?

Współczesna polska fotografia to wiele mocnych nazwisk. Chcę podkreślić, że obecnie wielu twórców sięga po to medium. Są tacy, którzy jedynie posługują się fotografią, jak Bownik czy Szymon Rogiński, ale są i tacy, dla których jest ona jednym z narzędzi. Tu można przywołać Maurycego Gomulickiego, Joannę Piotrowską czy Jana Dziaczkowskiego.

Z pewnością ciekawym twórcą jest Rafał Milach, rocznik 1978. Trafił on właśnie do finału jednego z najbardziej prestiżowych konkursów na świecie – Deutsche Börse Photography Foundation Prize 2018. Nie będę ukrywała, że on współpracuje z moją galerią, więc mam nadzieję, że nie wytnie Pan tego z wywiadu. [śmiech]

Ta lista powinna być znacznie dłuższa. Zachęcam do przyjrzenia się polskiej scenie fotograficznej, bo moim zdaniem przeżywa ona prawdziwy rozkwit.

Czy na rynku fotografii kolekcjonerskiej powstają mody, a więc i bańki spekulacyjne, tak jak na innych rynkach aktywów alternatywnych?

Polski rynek jest dość młody i jeszcze nie doświadczył takiego zjawiska. Na rynku światowym zdarzają się takie sytuacje. Dobrym przykładem jest czeski fotograf Jan Saudek. Był okres, gdy jego prace robiły furorę. Jednak jego późna twórczość wyewoluowała w stronę kiczu, co obniżyło wartość wcześniejszych prac. Był też moment, gdy modna była chińska fotografia, a teraz już tak nie jest.

To ile można zarobić na inwestowaniu w fotografię? Stopy zwrotu są wyższe, niż z inwestycji w malarstwo czy prace na papierze? Są jakieś badania naukowe na ten temat?

Nie znam takich badań. Nikt nie umie precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Ale mogę stwierdzić, że na pewno ceny polskiej fotografii są niedoszacowane w stosunku do światowej. To zdecydowanie dobry moment, aby kupować zdjęcia polskich artystów.

O, to ciekawe spostrzeżenie. Dlaczego tak jest?

Rynek fotografii kolekcjonerskiej ruszył w III RP dopiero w 2003 roku, wtedy odbyła się aukcja w domu Polswiss Art. Wówczas status fotografii jako sztuki nie był jeszcze w Polsce oczywisty. W PRL-u nie było rynku fotografii, choć byli bardzo ciekawi i awangardowi artyści. Czyli polski rynek jest dość młody. Do tego jest nieduży. W całym kraju jest tylko kilka galerii, które specjalizują się w fotografii kolekcjonerskiej. Choć pamiętajmy, że w galeriach prezentujących różne media, fotografia jest bardzo silnie reprezentowana, jest obecna w szerszym obiegu.

Jaki jest obecny rekord cenowy na polskich aukcjach?

Padł w 2016 roku na aukcji Fotografii Kolekcjonerskiej. To była fotografia Witkacego powstała we współpracy z Władysławem Janem Grabskim, słynny „Potwór z Düsseldorfu”. Została wylicytowana za 170 tys. zł. Wcześniejszy rekord czekał na pobicie aż 13 lat, od wspomnianej już pierwszej aukcji w domu Polswiss Art.

A światowy rekord?

To fotografia Andreasa Gursky’ego „Rhein II”, przedstawiająca brzeg rzeki Ren w minimalistycznej formie. Kolekcjoner zapłacił za nią w listopadzie 2011 roku ponad 4,3 mln USD.

W 2012 roku dużym zainteresowaniem zarówno kupujących, jak i mediów, cieszyły się aukcje poświęcone pracom Miltona H. Greene’a z kolekcji FOZZ, których główną bohaterką była Marilyn Monroe. Czy wtedy wylicytowane prace pojawiły się powtórnie na rynku, czy można oszacować stopę zwrotu?

O ile wiem, to żadna z nich się nie pojawiła w powtórnej sprzedaży aukcyjnej. Podczas tamtych licytacji dochodziło do bardzo emocjonalnych zakupów, bo bohaterką była ikoniczna Marylin Monroe, podtekstem fotografii był domniemany romans z Greenem, a w tle było jeszcze pochodzenie obiektów. Fotografie Greene’a osiągnęły ceny wyższe niż na światowych aukcjach. Ludzie często kupowali je, nie zwracając na przykład uwagi na fakt, że niektóre były odbitkami wykonanymi już po śmierci fotografa i były sygnowane przez jego syna.

Czy może Pani polecić jakieś książki czy czasopisma, które pozwolą zainteresowanym zgłębić temat inwestowania w fotografię?

Podstawą jest z pewnością „Collecting Photography” angielskiego krytyka sztuki Gerry’ego Badger’a. Warto też sięgnąć po „Antologię fotografii polskiej” Jerzego Lewczyńskiego. Miłośnikom starszej fotografii polecę dwie prace Zenona Harasyma – „Stare fotografie. Poradnik kolekcjonera” i „Ze starego albumu”. Ciekawą pozycją jest także „Przewodnik kolekcjonera sztuki najnowszej” napisany przez praktyków, Piotra Bazylkę i Krzysztofa Masiewicza.

Nieskromnie pochwalę się, że właśnie piszę poradnik dla kolekcjonerów fotografii. Otrzymałam na ten cel stypendium od Ministra Kultury. Wydanie jest planowane po polsku i angielsku, gdzieś na przełomie 2018 i 2019 roku.

Jeśli chodzi o portale, to z pewnością warto zaglądać na culture.pl, fotopolis.pl i artinfo.pl. Przede wszystkim polecam jednak chodzenie na wystawy, na wernisaże, na których można poznać artystę.

Czy biorąc pod uwagę dynamiczny rozwój technologii, to za 30 czy 50 lat ktoś będzie chciał od nas odkupić odbitkę fotografii XX-wiecznego artysty, by zawisła na ścianie? Może wtedy będą królowały jakieś holograficzne wyświetlacze i tylko bardzo wąska grupa kolekcjonerów będzie zainteresowana fotografią w starym wydaniu?

Wydaje mi się, że ten dynamiczny rozwój technologii sprawia, że ludzie coraz częściej wracają do źródeł, do podstaw, szukają spokoju i oddechu. Historia pokazuje, że obcowanie ze sztuką jest zawsze fascynujące i że kolejne pokolenia z podziwem i uczuciem podchodzą do dzieł z minionych wieków. W przyszłości ludzie nie będą chcieli mieć pustych ścian. Wisława Szymborska napisała kiedyś krótki wiersz pod tytułem „Vermeer”, który w pewien sposób odpowiada na to pytanie: „Dopóki ta kobieta z Rijksmuseum/ w namalowanej ciszy i skupieniu/ mleko z dzbanka do miski/ dzień po dniu przelewa/ nie zasługuje Świat/ na koniec świata”. Sądzę, że dla tradycyjnej sztuki, jak malarstwo czy fotografia, miejsce w przyszłości się znajdzie, mimo że zapewne pojawią się nowe środki wyrazu.

Ma Pani jakieś hobby, czy fotografia wypełnia całe życie?

Interesuję się szeroko pojmowaną kulturą i sztuką. Uwielbiam architekturę, obawiam się, że to chyba najwspanialsza ze sztuk. [śmiech]

Katarzyna Sagatowska – kuratorka, fotograf, wykładowczyni, organizatorka wydarzeń artystycznych od 2000 roku. Specjalistka rynku fotografii kolekcjonerskiej. Absolwentka Instytutu Twórczej Fotografii na Uniwersytecie Śląskim w czeskiej Opawie i Politechniki Warszawskiej. Przez kilka lat koordynowała projekt Fotografia Kolekcjonerska. Obecnie prowadzi galerię Jednostka.

Katarzyna Zahorska: Kiedy właściwie narodził się polski rynek fotografii?

Katarzyna Sagatowska: Moim zdaniem symbolicznym początkiem rynku fotografii w Polsce była pierwsza profesjonalna aukcja fotografii, którą we wrześniu 2003 roku zorganizował Dom Aukcyjny Polswiss Art. Decyzja o organizacji licytacji z pewnością była wynikiem narastającego wówczas zainteresowania rynku sztuki fotografią. Przed 1989 rokiem rynek fotografii nie istniał, zatem po zmianach politycznych musiał on wystartować od zera. I stopniowo zainteresowanie tym medium rosło, aż na początku XXI wieku nastąpiła kulminacja – powstały pierwsze komercyjne galerie fotografii, odbyły się pierwsze edycje największych festiwali (w Krakowie i Łodzi), powstało także wiele szkół fotograficznych. Ciekawym sygnałem dla rynku była pierwsza w Polsce wystawa prywatnej kolekcji fotografii – w 2002 roku swój zbiór przedstawił Wojciech Jędrzejewski w krakowskiej galerii Artemis.

KZ: Jak obecnie wygląda kondycja polskiego rynku fotografii? Jak zmieniała się ona przez lata?

KS: Obserwuję z bliska zmiany zachodzące na polskim rynku fotografii od 2010 roku. W latach 2010-2017 byłam kuratorką i koordynatorką cyklicznego projektu aukcyjnego pod nazwą Fotografia Kolekcjonerska. Obecnie prowadzę własną galerię Jednostka. Na początku mojej pracy w Fotografii Kolekcjonerskiej za dobry wynik uważaliśmy sprzedaż 30% oferowanych na aukcji obiektów. Kilka lat później ten odsetek wzrósł do 60-70%. Pokazuje to w prosty sposób zdecydowany wzrost zainteresowania kolekcjonerów – zarówno prywatnych, jak i instytucjonalnych – tym medium. I choć nie ma w Polsce wielu komercyjnych galerii fotografii, nie uważam tego za negatywne zjawisko, gdyż jest ona bardzo wyraźnie obecna w galeriach prezentujących różne media. Obecnie częstą praktyką artystów jest sięganie po różne techniki, w zależności od tematu, który chcą podjąć. Dzięki temu fotografia zyskuje należne sobie równorzędne – choćby z malarstwem czy rzeźbą – miejsce w sztuce.

KZ: Jak wygląda sytuacja polskiego rynku fotografii w porównaniu z rynkiem międzynarodowym?

KS: Musimy pamiętać, że światowy rynek fotografii jest znacznie starszy od naszego. Na Zachodzie rozwija się on dynamicznie od lat 70. XX w. Także i wcześniej działali propagatorzy kolekcjonowania fotografii, a muzea tworzyły poświęcone jej działy. Skutkuje to zatem większym zaawansowaniem w każdym aspekcie – od ilości instytucji zajmujących się fotografią po ceny prac. Najdroższa fotografia na światowych aukcjach to dzieło Andreasa Gursky’ego „Rhein II” sprzedane w 2011 r. za ponad 4,3 mln dolarów, podczas gdy najdroższe zdjęcie w Polsce to „Potwór z Düsseldorfu” Stanisława Ignacego Witkiewicza –Witkacego (we współpracy z Władysławem Janem Grabskim) wylicytowane w 2016 r. za 170 tys. zł. Dzięki aktywności polskich artystów i instytucji ten segment polskiego rynku ma się coraz lepiej. Ceny polskiej fotografii będą rosły. Zachęcam zatem do zakupów teraz, gdy nadal dobre prace rodzimych artystów można kupić za relatywnie nieduże pieniądze, czyli znacznie poniżej tysiąca euro.

KZ: Jakie elementy decydują o wartości fotografii?

KS: Podzieliłabym te elementy na dwie grupy. Pierwsza dotyczy samej fotografii, druga jej odbitki. Z pierwszą wiąże się pozycja autora i miejsce danej pracy w jego dorobku. Na drugą składają się informacje dotyczące egzemplarza, z którym mamy do czynienia, a zatem datowanie (ważna jest zarówno data wykonania fotografii, jak i data powstania jej odbitki), format, edycja (czyli ilość odbitek, które powstały z danej fotografii), technika wykonania (powinna być archiwalna), stan zachowania. Na wartość wpływa także to, czy i jak praca została oznaczona przez autora oraz proweniencja.

KZ: Która technika, estetyka czy tematyka cieszy się szczególnym powodzeniem wśród polskich inwestorów i kolekcjonerów fotografii?

KS: Nie da się sformułować takich grup. Najważniejszy jest artysta i jego prace. Każdy kolekcjoner ma inny gust, inną motywację. Czasem praca, która jest mniej istotna w dorobku twórcy, może być bardzo ciekawa kolekcjonersko, gdyż stanowi uzupełnienie ważnego wątku tematycznego w zbiorze.

KZ: Które nazwiska polskich fotografów są obecnie najbardziej pożądane na polskim rynku fotografii?

KS: To jest trudne pytanie, bo lista autorów jest bardzo długa. Trudno wymienić wszystkich. Każda epoka ma swoich mistrzów. Może wskażę kilka tropów, które mogą być kierunkowskazem do dalszych twórców. Poczynając od XIX wieku, z którego na rynku bardzo rzadko pojawiają się ciekawe prace, warto szukać takich fotografów, jak Karol Beyer czy Konrad Brandel. Posuwając się dalej na osi czasu z pewnością trzeba wymienić wspominanego już Witkacego, dalej Benedykta Jerzego Dorysa, Edwarda Hartwiga – chyba najdłużej aktywnego polskiego fotografa. Jan Bułhak stworzył ciekawy portret przedwojennej Polski. Po wojnie ważną rolę odegrali Zbigniew Dłubak, Jerzy Lewczyński, Zofia Rydet, Zdzisław Beksiński, Paweł Pierściński. Kolekcjonerzy bardzo cenią prace Ewy Partum, Natalii LL, Józefa Robakowskiego.

KZ: Jak wygląda rynek fotografii, jeśli chodzi o młodych polskich artystów? Które spośród nazwisk są szczególnie chętnie kupowane?

KS: Artyści młodszego pokolenia są niezwykle aktywni i interesujący. Zdobywają także duże uznanie poza Polską. Zawsze jednak trudno określić granicę czasową, która pozwala zaliczyć artystów do młodszego pokolenia. Jeśli przyjmiemy, że są to twórcy urodzeni w latach 70. i później, to warto przyjrzeć się twórczości Bownika, Anety Grzeszykowskiej, Witka Orskiego, Marty Zgierskiej czy nieżyjącego już Jana Dziaczkowskiego. Nie mogę też nie wymienić artystów, z którymi pracuję – Weroniki Gęsickiej i Rafała Milacha.

Podaję te nazwiska z poczuciem, że wielu ciekawych twórców nie zostało wymienionych – dotyczy to zarówno dawnych mistrzów, jak i młodszych autorów. Zachęcam zatem do uważnego śledzenia polskiej sceny artystycznej – czy to w instytucjach publicznych, czy prywatnych galeriach – oglądania prac na żywo i własnych poszukiwań. Warto chodzić na wystawy absolwentów uczelni, bo możemy mieć przyjemność odkrycia jakiegoś nowego talentu.

KZ: O czym należy pamiętać decydując się na zakup fotografii?

KS: Kupując fotografię, jak i każde inne dzieło sztuki, musimy mieć pewność z jakiego rodzaju obiektem mamy do czynienia. Zawsze zachęcam kolekcjonerów do zadawania jak największej ilości pytań, aby mieć pełny pakiet informacji niezbędnych do podjęcia decyzji. Te informacje to czynniki, o których już wspominałam, mówiąc o wartości fotografii. Kiedy wszystko wiemy o oferowanym egzemplarzu, możemy podjąć świadomą decyzję o zakupie. Na przykład świadomie przepłacić, gdy licytacja na aukcji znacznie wykracza poza wcześniejsze notowania rynkowe autora.

KZ: Gdzie kupować fotografię kolekcjonerską? W galeriach, domach aukcyjnych, antykwariatach?

KS: Wszystkie te instytucje to dobre adresy. Ważne, aby kupować w miejscu, które gwarantuje najwyższą jakość i oryginalność prac. Można też próbować u artystów lub ich spadkobierców, ale profesjonalizacja polskiego rynku fotografii powoduje, że wielu artystów ma już galerie, które ich reprezentują. Niezależnie od miejsca zakupu, zawsze warto poznać artystę. Wielu kolekcjonerów podkreśla, że jest to jedna z największych przyjemności związanych z kupowaniem sztuki.

KZ: Czym inwestowanie w fotografię różni się od inwestowania w dzieła sztuki innych mediów?

KS: Myślę, że jednocześnie niczym i wszystkim. Niczym, ponieważ fotografia jest jedną ze sztuk i podlega takim samym kryteriom oceny merytorycznej, estetycznej, emocjonalnej i inwestycyjnej jak inne. A wszystkim, ponieważ różni się znacząco technicznie od pozostałych mediów i aby ją świadomie kupować, należy znać techniczne standardy kolekcjonerskie.

KZ: Które polskie kolekcje fotografii wydają się Pani najciekawsze?

KS: Znam wiele ciekawych kolekcji fotografii w Polsce, nie o wszystkich mogę mówić, bo nie wszystkie zostały upublicznione. Z tych już ujawnionych z pewnością trzeba wymienić kolekcje Dariusza Bieńkowskiego, Cezarego Pieczyńskiego, Joanny i Krzysztofa Madelskich, czy Ewy Franczak i Stefana Okołowicza. Ogromnie ciekawe zbiory fotografii znajdują się także w instytucjach – w Muzeum Sztuki w Łodzi czy też w Muzeach Narodowych w Warszawie i we Wrocławiu.

KZ: Czy miałaby Pani jakieś szczególne rady dla początkujących kolekcjonerów fotografii i osób rozpoczynających swoją przygodę z inwestowaniem w fotografię?

KS: Przede wszystkim trzeba przygotować się na wspaniałą przygodę intelektualną i emocjonalną. Na spotkanie wielu fascynujących artystów. I na zmiany w swoim życiu. Jak pisze Jerzy Stelmach w swojej książce „Uporczywe upodobanie. Zapiski kolekcjonera”: „Sztuka i jej kolekcjonowanie pozwala odnaleźć zagubiony w codzienności sens życia, daje prawdziwą motywację do aktywnego działania i niezbędną siłę do przetrwania.”[1] Mówiąc bardziej konkretnie, warto zbliżyć się do fotografii poprzez czytanie książek, chodzenie na wystawy, rozmowy ze specjalistami i miłośnikami sztuki. Kolekcjonowanie to nieustanne dokształcanie. Im więcej wiemy i oglądamy, tym bardziej świadomie możemy podejmować decyzje. A przede wszystkim warto wsłuchać się w siebie i zrozumieć co nas interesuje, co nam się podoba. Wtedy stanie się jasne, na co chcemy przeznaczyć swoje pieniądze. Tekst pochodzi z magazynu RiSZ No. 3
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat


Larry Gagosian to najpotężniejszy i najbardziej bezwzględny człowiek świata sztuki. Ze swoich galerii utworzył imperium, istny kombinat, który obrazami czy rzeźbami obraca niemal na skalę przemysłową. Działanie opanował do perfekcji – potrafi wypromować twórców, by potem zarabiać miliony na handlu ich dziełami.

Szacuje się, że roczny zysk galerii Gagosiana wynosi 30 mln dol. To dane nieoficjalne, bo on sam nie chwali się takimi informacjami. Nie lubi mediów, nie udziela wywiadów. Wiadomo za to, że reprezentuje najdroższych współczesnych artystów, m.in. Jeffa Koonsa, Eda Ruschę, Damiena Hirsta. A także spadkobierców tych zmarłych – Andy’ego Warhola czy Alberto Giacomettiego. W sumie na wyłączność w Stanach Zjednoczonych lub na całym świecie ma kilkudziesięciu topowych twórców.

Ale Larry Go-Go – jak się go nazywa, bo zawsze prze do przodu – uchodzi za dilera, który jest w stanie zdobyć niemal każde dzieło. O ile oczywiście kolekcjoner chce zapłacić odpowiednio wysoką sumę. Dziś w Gagosian Gallery prace poniżej 100 tys. dolarów pojawiają się niezwykle rzadko.

– Jest najbardziej niezwykłym dilerem sztuki. Wie, czego będą chcieli bogacze. Czasem zanim oni sami się tego dowiedzą – mówi w rozmowie z „DGP” Murice Tuchman, doradca w zakresie dzieł sztuki z podwórka Gagosiana, Los Angeles.

Bolesne przeżycie

Niezwykle trudno jest dowiedzieć się czegoś o jego zwyczajach i biznesie. Ci, którzy go znają, albo odmawiają rozmowy, albo prawią komplementy. Nie dlatego, że jedynie na nie zasługuje. Larry Go-Go jest bezwzględnym graczem. „Art Review” nazywa go „największym na świecie biznesmenem sztuki”. Brytyjski „The Independent” idzie dalej, pisząc, że Gagosian jest jak Gordon Gekko z filmu „Wall Street” z domieszką Sidneya Falco ze „Słodkiego zapachu sukcesu”.

Lawrence Gilbert Gagosian urodził się 19 kwietnia 1945 roku w Los Angeles. Jego ojciec był księgowym miasta Los Angeles, matka aktorką grywającą drugoplanowe role w filmach. Gagosian zaczynał pracę w agencji literackiej William Morris Agency. Zrezygnował z niej dla własnego biznesu. W pobliżu University of California na początku lat 70. otworzył mały punkt, w którym handlował plakatami. Kupował je po 2, 3 dolary, oprawiał w ramy i sprzedawał za 15. Zatrudniał wtedy Kima Gordona, późniejszego gitarzystę zespołu Sonic Youth. „Gdy spotkałem go po raz pierwszy, pomyślałem, że nikt nie weźmie tego faceta na poważnie, był strasznym dupkiem. Miał w zwyczaju wrzeszczeć na pracowników. Praca u niego była bolesnym i okropnym doświadczeniem. Był wyjątkowo podły” – wspominał Gordon.

Przygoda z plakatami trwała rok. Za zarobione pieniądze Gagosian otworzył pierwszą galerię sztuki. Wyczuł, że Los Angeles pełne aspirujących do społecznej elity gwiazd filmu czy kręcących się wokół show-biznesu przedsiębiorców jest do tego świetnym miejscem. Jednym z jego pierwszych klientów był Eli Broad. Wtedy przeciętny deweloper i początkujący miłośnik sztuki. Dziś miliarder, właściciel korporacji KB Home, założyciel giganta branży finansowej SunAmerica, a także jeden z najważniejszych kolekcjonerów świata.

Choć prasa przedstawia często Gagosiana jako self-made mana, niewiele jest w tym prawdy. Pod koniec lat 70. nawiązał kontakty z wpływową marszandką Anniną Nosei, która wprowadziła go w środowisko nowojorskich kolekcjonerów i artystów. Zaprzyjaźnił się też z Leo Castellim, prawdziwą legendą wśród amerykańskich dilerów sztuki. Niebagatelną rolę odegrały też prywatne znajomości z artystami. Na początku lat 80. zaprzyjaźnił się z 20-letnim Jeanem-Michelem Basquiatem. Młody artysta ze stajni Andy’ego Warhola wkrótce został wielką gwiazdą.

W tamtym okresie w galerii pracował John Seed, dziś krytyk sztuki. Seed zarabiał 1000 dolarów miesięcznie. Uczestniczył w transakcjach, dowoził obrazy do klientów własną dostawczą Toyotą. – Kiedy byłem młodym człowiekiem, wydawało mi się, że handel sztuką to zajęcie dla dżentelmenów. Dowiedziałem się, że chodzi o siłę. Przed pracą dla Larry’ego nie miałem pojęcia, jak dużo człowiek napędzany zepsuciem może osiągnąć na polu kultury – mówi Seed w rozmowie z „DGP”.

On kocha tylko władzę

Początkowo Gagosian zajmował się głównie bezpiecznymi transakcjami. Handlował „blue chip artists”, czyli artystami jak Picasso i van Gogh, na tyle pewnymi, by ich słabsze prace można było za niemałe sumy wepchnąć początkującym kolekcjonerom. Ale zauważył, że w Los Angeles brakuje sztuki współczesnej. Jej mekką był Nowy Jork. Kursował między miastami: kupował tanio na Wschodnim Wybrzeżu, sprzedawał drogo na Zachodnim. Seed dostarczał obrazy do domów Stephane Janssen w Beverly Hills, Douglasa Cramera w Bel-Air czy Barry’ego Lowena w Hollywood Hills. Pamięta, że Gagosian nie traktował ich jak zwykłych klientów. Pozwalał im poczuć, że są jego partnerami. Z wieloma z nich się zaprzyjaźniał, często na lata. Dziś częstymi gośćmi w jego wartej 8 mln dol. letniej posiadłości w East Hampton bywają wpływowy hollywoodzki producent David Geffen i Mick Jagger.

Kiedyś Gagosian wyznał Seedowi, że według niego być bogatym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych to mieć na koncie 20 mln dol. Taki był jego cel. Osiągnął go ze sporą nadwyżką. Dziś ma ponad 200 mln dol. A nie można zapominać, że sam jest właścicielem potężnej kolekcji, m.in. wartego ponad 23 mln dol. „Hanging Heart” Jeffa Koonsa. – Kocha zarówno sztukę, jak i biznes. Ale przede wszystkim kocha władzę. Bycie dilerem sztuki daje mu dostęp do świata najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi globu – twierdzi Seed.

Pierwszą galerię pod szyldem Gagosian Gallery założył w 1986 roku w Nowym Jorku. Dwa lata później dokonał dla swojego klienta zakupu, który wstrząsnął światem sztuki. Obraz „False Start” Jaspera Johnsa, osiągając cenę 17 mln dol., stał się wtedy najdroższym dziełem żyjącego artysty. Ta transakcja przyniosła mu niemałą sławę. W ciągu kolejnej dekady powstały jeszcze dwie Gagosian Gallery w Nowym Jorku. W 2000 roku zaczął ekspansję w Europie. Najpierw zaatakował Londyn, później Rzym, Ateny i w końcu Paryż.

Gagosian stoi za wieloma rekordowymi sprzedażami dzieł sztuki. W 2003 roku za jego sprawą „Woman III” Kooninga trafiła z kolekcji Davida Geffena do Stevena A. Cohena za ponad 137 mln dol. To druga najwyższa w historii kwota kupna dzieła sztuki. Gagosian pośredniczył też w sprzedaży „Turquoise Marilyn” Warhola za rekordową dla artysty sumę 80 mln dol. W czasach gdy zwyczajowa prowizja dilera wynosi od 10 do 20 proc., tylko te dwie transakcje musiały przynieść mu dziesiątki milionów zarobku. Ale pytany o swoje marże odpowiada: „Bez komentarza”. Podobnie zresztą czynią też jego klienci.

Kontrahenci Gagosiana potrafią narzekać – zazwyczaj anonimowo – że trudno robić z nim interesy. Harvey S. Shipley Miller reprezentujący Judith Rothschild Foundation zadzwonił kilka lat temu do dilera, aby kupić obraz Cy Twombly. W świecie sztuki negocjowanie ceny jest na porządku dziennym. Ale nie w przypadku Gagosiana. On ma twarde zasady. Miller początkowo chciał, aby diler spuścił z ceny 100 tys. dol. Gagosian odmówił. Kupiec targował dalej. Zaproponował 25 tys. obniżki. Gagosian znów odpowiedział „nie”. W końcu Miller spytał, czy opuści mu choć dolara. Gagosian nawet w tym wypadku pozostał niewzruszony. Zaproponował za to, że może zaprosić Millera na darmowy lunch.

Jego mityczne skąpstwo było też przyczyną problemów z fiskusem. W 1990 roku kupił 62 prace. Cztery z nich sprzedał od razu. Czysty zysk wyniósł 17 mln dol. Gagosian zapomniał jednak zapłacić 6,7 mln podatku. Podobna historia zdarzyła mu się też w 2003 roku, gdy wraz z trzema swoimi kontrahentami został pozwany za próbę uniknięcia zapłaty 26,5 mln dol. podatku.

Teraz wyrusza na podbój Moskwy, w której – według przewidywań branży – otworzy kolejną galerię. Tamtejsi bogacze nie wahają się wyłożyć grubych milionów na swoje kolekcje. Gargosian liczy, że pomoże im w ich tworzeniu. Oczywiście za grube pieniądze. tekst Max Fuzowski/dziennik.pl
 

kerad  Dołączył: 02 Sie 2006
M.W napisał/a:
Zatrudniał wtedy Kima Gordona, późniejszego gitarzystę zespołu Sonic Youth. „Gdy spotkałem go po raz pierwszy, pomyślałem, że nikt nie weźmie tego faceta na poważnie, był strasznym dupkiem. Miał w zwyczaju wrzeszczeć na pracowników. Praca u niego była bolesnym i okropnym doświadczeniem. Był wyjątkowo podły” – wspominał Gordon.

TEGO Gordona?
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
No raczej o tego Gordona chodziło :-P

Wyświetl posty z ostatnich:
Skocz do:
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach