M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Agencja Magnum
Cytat

http://www.magnumphotos.com/

Podczas spotkania założycielskiego, jakie odbyło się w 1947 r. w Paryżu, twórcy jednej z najsłynniejszych agencji fotograficznych na świecie odkorkowywali flaszkę szampana. Nie wiemy czy olśnienia doznał Robert Capa, Henri Cartier-Bresson czy inny z fotoreporterów. W każdym razie ktoś nagle zawołał: „Magnum!”, co po francusku oznacza półtoralitrową butelkę. Nazwa się przyjęła.

Tak powstała pierwsza agencja tworzona przez niezależnych fotografów. Miała chronić ich przed wyzyskiem ze strony korporacji. Fotoreporterzy zyskali wpływ na kontekst, w jakim ukazywały się ich prace. Najważniejsza jednak była sprawa zachowania przez autorów praw do zdjęć, które w przyszłości mogły zyskać ogromną wartość.

Wśród założycieli Magnum znaleźli się - obok Capy i Cartier-Bressona - David Chim Seymour, George Rodger i Bill Vandivert. Ustalono, że Chim zajmie się Europą, Cartier-Bresson - Indiami i Dalekim Wschodem, Rodger - Afryką, a Vandivert - Ameryką. Capa mógł jeździć dokąd mu się podobało.


fot. Henri Cartier-Bresson

— Mamy znaczny wkład w powstanie Magnum, bowiem aż dwóch jej współtwórców pochodziło z Europy Środkowo-Wschodniej - mówi Andrzej Rybicki, kustosz Muzeum Historii Fotografii. - Capa, który naprawdę nazywał się Andre Friedmann, wywodził się ze zlaicyzowanej rodziny węgierskich Żydów. David Seymour, a właściwie Dawid Szymin, urodził się w Warszawie.

To oni dwaj sprawili, że marzenie nabrało realnego kształtu. O ile Capa oczarowywał redaktorów i nawiązywał kontakty tam, gdzie, jak sądził, dało się zarobić, Chim kalkulował ryzyko i utrzymywał Magnum na odpowiedni kursie.

Najbardziej osobista wojna

Aby odnieść sukces Magnum - bez względu na aspiracje swych członków - musiała działać jak każda inna agencja. Oznaczało to przedstawienie komercyjnej oferty - fotoreportaży kierowanych do szerokiego grona odbiorców. Capa zdawał sobie z tego sprawę i przestrzegał Cartier-Bressona przed wykonywaniem zdjęć w surrealistycznej manierze.



— Strzeż się etykiet - mówił mu. - Dodają otuchy, ale ktoś ci kiedyś przylepi taką, której już się nie pozbędziesz: „małego surrealistycznego fotografa”. Wtedy będzie po tobie, zrobisz się wykwintny i zmanierowany. Lepiej przypnij sobie łatę fotoreportera, a tę drugą trzymaj w głębi serca dla siebie.

Pierwszym klientem agencji był John Morris, który z magazynu „Life” przeszedł do „Ladies' Home Journal”, gdzie został szefem działu fotografii. Morris i Capa wpadli na pomysł reportażu „Ludzie są ludźmi” ukazującego życie rodzin na całym świecie. Budżet przedsięwzięcia wyniósł 15 tys. dolarów. Chim miał sfotografować rodziny w Niemczech i Francji, Rodger — w Egipcie oraz Palestynie, Capa - w Związku Radzieckim, dokąd wybierał się z Johnem Steinbeckiem.


fot. Robert Capa

Za wielki sukces Magnum i samego Capy trzeba uznać fotoreportaż z powstania państwa Izrael w 1948 r. Była to najbardziej osobista wojna tego fotografa, który w swym życiu widział już przecież niejedno, by wspomnieć tylko dramatyczny konflikt hiszpański czy lądowanie aliantów w Normandii w 1944 r. W Izraelu został przypadkiem raniony. Według relacji Irwina Shawa miał wtedy powiedzieć: „Tego byłoby już za wiele, żeby zginąć zabitym przez Żydów!”. Przed opuszczeniem Izraela Capa pojechał do osady Gedera. Odwiedził obóz dla niewidomych i chorych na jaglicę Żydów. Wykonał tam zdjęcie, które stało się symbolem nowopowstałego Izraela. Przedstawia dziewczynkę prowadzącą do obozowej jadalni trzech ślepych mężczyzn.

Po co ci pieniądze?

Tylko przy pomocy nowych fotografów Magnum mogła relacjonować najważniejsze wydarzenia na świecie. Capa wprowadził do agencji m.in. Elliota Erwitta, Burta Glinna, Inge Morath i Marca Ribouda — fotografów, którzy zdobyli potem sławę. W lipcu 1949 r. do Magnum wstąpił Ernst Haas.



Capa wybrał się z nim na obiad. „Pogratulował mi z okazji zostania »udziałowcem« - wspominał Haas. - Co oznacza zostanie »udziałowcem«? »Oznacza to - wyjaśnił Capa - że twoje pieniądze są teraz w Magnum, że Magnum jest organizacją o charakterze niedochodowym i że nigdy ponownie nie ujrzysz już swoich pieniędzy”.

W istocie w finansach firmy dało się dostrzec pewne nieścisłości. Capa sięgał po zarobki partnerów, aby płacić za kobiety, drogie ubrania i hazard. Erwitt wspominał, że na początku lat 50. Capa wrócił kiedyś z hipodromu Longchamps z podwójną wygraną: „Wkroczył do kawiarni z ramionami dosłownie pełnymi pieniędzy, po czym starannie je podzielił. Następnie zaczął rozdawać je tym, którym był coś winien w kawiarni i w biurze piętro wyżej. Kiedy już wszystkich obleciał, nic nie zostało”.

Gdy z Indii powrócił Cartier-Bresson, upomniał się o kilka tysięcy dolarów, które winna mu była agencja. „Ale po co? - spytał Capa. - Twoja żona chodzi w futrze i nie potrzebuje drugiego, samochodów nie lubisz, po co ci pieniądze?”. A jednak jak przyznał Cartier-Bresson, pieniądze nigdy nie stanowiły między nimi problemu: „Musieliśmy jakoś żyć, on był hazardzistą, zapewniał nam pracę. Tak już miało być”.

Nie dość blisko


One of Capa's last pictures. Robert Capa/MAGNUM PHOTOS

Adeptom fotoreportażu Capa powtarzał, że jeśli zdjęcie nie jest dobre, to znaczy, że jego autor nie podszedł dość blisko. Zginął w 1954 r., dokumentując odwrót Francuzów z Wietnamu. Zabiła go mina lądowa. Na ostatnim zdjęciu, jakie wykonał, widać żołnierzy idących w głąb pola ryżowego. Po prawej wznosi się grobla. Ruszył w jej stronę.



Tragedia ta zbiegła się w czasie ze śmiercią innego członka Magnum, protegowanego Capy, Wernera Bischofa. Fotograf zginął w Peru, gdy jego samochód wpadł w poślizg i spadł w przepaść. W 1956 r., w trakcie relacjonowania kryzysu sueskiego, kule z karabinu maszynowego armii egipskiej dosięgły Chima Seymoura. Pomimo tych strat, agencja przetrwała.

— Zrzeszeni tam fotoreporterzy dokumentowali przełomowe momenty najnowszej historii, m.in. odbudowę Niemiec Zachodnich, społeczną rewoltę drugiej połowy lat 60. w Ameryce czy wojnę w Wietnamie - mówi Andrzej Rybicki. - Agencja działa do dziś, choć reguły w niej obowiązujące przejęła konkurencja. Zmieniła się także rola fotografii prasowej. Traciła na znaczeniu, w miarę jak rosła w siłę coraz to bardziej agresywna i zaborcza telewizja.

Capa to przewidział. We wrześniu 1953 r., na ostatnim zebraniu udziałowców Magnum, w którym brał udział, mówił z przekonaniem, że pewnego dnia miejsce fotografii zajmie ruchomy obraz. Bartosz Marzec
http://www.rp.pl/artykul/202907.html?p=1

Magnum Photos -The Changing of a Myth
http://www.youtube.com/watch?v=AOHmvL5KeXw

Cytat

fot. Henri Cartier-Bresson Abruzia, Włochy (1951)

Rzym 1959 roku. Kadr ujęty z góry. Podwórko studnia, pranie wywieszone w oknach. Przez brukowany dziedziniec biegnie dziewczynka; śmigają jej białe skarpetki. Dookoła niej – przepastne, ciemne cienie. Ale drobna postać je wymija, mieści się na maleńkim nasłonecznionym poletku. Jakby ktoś rzucił na nią snop światła.


Rome. 1959. Henri Cartier-Bresson

Na taką sytuację trzeba czekać godzinami, tygodniami. Albo trafić z marszu. Henri Cartier-Bresson z pewnością należał do szczęściarzy. Długowieczny, podziwiany, lubiany (acz wybredny w doborze przyjaciół). Studiował malarstwo, od 24. roku życia poświęcił się zdjęciom. Można by się spodziewać, że spełni się w fotografii pikturalnej, że postawi na wysmakowane kompozycje powstałe w zaciszu atelier. A on wolał gorączkę fotoreportażu, podglądanie życia z bliska.


Hyeres (1932)


Lubił ujęcia z lotu ptaka. Rozległe kadry, w których ludzkie figurki przeobrażają się w niewyraźne sylwetki. Przykładem rowerzysta we francuskim miasteczku Hyeres (1932), przemykający obok karkołomnie skręconych schodów. Albo widoki od tyłu, jak scena zarejestrowana w 1962 r. w Berlinie Zachodnim: trzech mężczyzn wspięło się na transformator, ogląda niknącą za murem wschodnią część miasta. Nie twarze ważne, lecz wydarzenie, którego są świadkami, a widz – razem z nimi.


Mur de Berlin 1962

Ograniczał się do pejzażu tylko wówczas, gdy widoki stanowiły niejako kwintesencję kraju. W krajobrazach ujawniały się jego plastyczne ciągoty. Wtedy nastawiał oko własne i kamery na bogate, zróżnicowane faktury. Podobno szkicował przed naciśnięciem migawki.


POLAND. Warsaw. 1956.

Polskę odwiedził dwa razy, w 1931 r. i ćwierć wieku później, tropiąc paradoksy naszego kraju, m.in. uwiecznił wyświęcanie księży przez kard. Wyszyńskiego.

Jego śmierć ogłoszono dwukrotnie. Najpierw tuż po wojnie, kiedy wyzwolono obozy jenieckie w Niemczech. Był na liście, lecz zniknął. Uznano go za zaginionego, nowojorska MoMA urządziła w 1946 r. pośmiertny pokaz. On tymczasem pojawił się na wernisażu i dowiesił nowe prace. W 2004 r., gdy dobiegała końca wielka retrospektywa w Berlinie, wieść o śmierci Cartier-Bressona nie była plotką. Wystawę przedłużono o dwa tygodnie. Szturmowały ją tłumy.

Osobliwe połączenie smutku z sensacją. Co drugą fotografię okrzykiwano kultową, dopatrywano się jej symbolicznych walorów.

Cartier-Bresson miał własne rozrachunki z czasem. Nie dzielił doby na pracę i luz, ani na chwilę nie rozstawał się ze swą leicą. Utyskiwał na tempo wojaży. Wszędzie wolałby pobyć dłużej, lepiej poznać codzienność. Nawet rodzinna Francja dostarczała mu niespodzianek.
Monika Małkowska
http://www.rp.pl/artykul/...czke-zycia.html

Cytat

"Padający żołnierz" czyli jedna z najsłynniejszych fotografii Capy, zrobiona w Cordobie 5 września 1936 r.

Zaryzykował wszystko, by 6 czerwca 1944 r. znaleźć się z pierwszymi oddziałami wojsk alianckich na plaży Omaha. Chciał pokazać, jak wygląda największa w historii operacja morsko-desantowa. Na pełnej trupów plaży, kryjąc się przed kulami, zużył dziesięć rolek filmu.

Stopione negatywy

Materiał trafił do Londynu, gdzie ponaglany przez przełożonych pracownik ciemni zwiększył temperaturę w suszarce negatywów. Na filmach stopiła się emulsja. Ocalało 11 klatek, jedna z nich stała się symbolem batalii decydującej o losach II wojny światowej.


fot. Robert Capa

John Steinbeck powiedział o nim: "Udowodnił, że aparat fotograficzny to nie chłodne mechaniczne narzędzie. Podobnie jak pióro jest wart tyle, ile człowiek, który go używa". Wszystkie zdjęcia, jakie wykonał, noszą indywidualne piętno. I nieważne, czy przedstawiają walki chińsko-japońskie z 1938 r., czy zmagania aliantów z Rommlem w Afryce pięć lat później. Tych fotografii nie sposób pomylić. Potrafią zawładnąć wyobraźnią. Alex Kershaw poświęcił kilka lat, by wyjaśnić, kim był ich autor.

Zadanie nie okazało się proste. Capa, mówiąc o swym życiu, nieraz uciekał się do "prawdziwych zmyśleń". Gdy go pytano, jak to możliwe, że z tylu opresji wyszedł obronną ręką, wyjaśniał: "Nie wystarczy mieć szczęście. Trzeba jeszcze być Węgrem". Urodził się w 1913 r. w Budapeszcie. Pochodził ze zlaicyzowanej rodziny żydowskiej. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Andre Friedmann. Zmienił je w latach 30. po przeprowadzce do Francji. Wymyślił, że tamtejsi redaktorzy bardziej będą cenili fotografie Amerykanina niż bliżej nieznanego Węgra. Zaczął rozpuszczać plotki o rzekomej sławie Roberta Capy i podniósł trzykrotnie stawkę za zdjęcia. Pomysł chwycił.

Łączył przeciwieństwa. Pozował na cynika, ale był sentymentalny. Romansował z Ingrid Bergman, lecz naprawdę kochał Gerdę Taro – fotoreporterkę, która zginęła na froncie. Opowiadał, że była jego żoną. Stanowili parę, ale dziewczyna odrzuciła oświadczyny Capy. Mówił siedmioma językami – wszystkimi źle. Sprawdzał się jako kompan do kieliszka, co mógł poświadczyć Irwin Shaw. Chętnie zasiadał do pokera, grywał z Johnem Hustonem.

Nienawidził wojny

Tytułowano go najlepszym fotoreporterem wojennym. Wpadł jednak we wściekłość, gdy kolega zarzucił mu, że podróżuje na front, bo to go podnieca. "Zwariowałeś! – wykrzyczał. – Nienawidzę przemocy, a najbardziej ze wszystkiego nienawidzę wojny".

Kershaw postarał się rozwikłać zagadkę jednego z najsłynniejszych zdjęć Capy – "Padającego żołnierza", symbolu wojny domowej w Hiszpanii. Do dziś trwa spór, czy fotografia przedstawia chwilę śmierci, czy też została upozowana. Biograf odszukał nieznaną relację: Capa trafił do jednego z lojalistycznych oddziałów. Wydawało się, że na froncie panuje spokój. Fotograf zachęcił ponoć żołnierzy, by odegrali scenę ataku. Wtedy frankiści otworzyli ogień, co Capa uwiecznił. Potem miał się obwiniać, że przez niego zginął człowiek.

Nie był fotografem o rewelacyjnej technice, ale potrafił nastawić aparat w idealnym momencie. O tej intuicji wiedział Ernest Hemingway. Gdy spotkali się podczas wyzwolenia Francji w 1944 r., pisarz nie potrafił zapanować nad nerwami. Nabrał podejrzeń, że Capa pojawił się tylko po to, by utrwalić moment, gdy on obrywa serię z karabinu maszynowego.

Po wojnie Capa odbył podróż do ZSRR. W Stalingradzie nie otrzymał pozwolenia na fotografowanie fabryki, gdzie zimą 1942/1943 czerwonoarmiści toczyli zacięte walki z hitlerowcami. Towarzyszący mu Steinbeck mógł notować do woli. "Dwiema fotografiami – powiedział zgorzkniały Capa – pokazałbym więcej, niż powiedziałyby tysiące słów".

Współtworzył agencję Magnum – pierwszą w całości kontrolowaną i finansowaną przez swych członków. Powstała, by chronić prawo własności do fotografii, które mogły zyskać olbrzymią wartość. Zapewnia reporterom wolność i dba, by ich zdjęcia ukazywały się w prasie w wybranej przez nich formie.

Mawiał, że jeśli zdjęcie nie jest dobre, to znaczy, że jego autor nie podszedł dość blisko. Zginął w 1954 r., dokumentując odwrót Francuzów z Wietnamu. Zabiła go mina lądowa. Na ostatnim zdjęciu, jakie wykonał, widać żołnierzy idących w głąb pola ryżowego. Po prawej wznosi się grobla. Ruszył w jej stronę. Bartosz Marzec
http://www.rp.pl/artykul/...-Capy-.html?p=2



Revealing Robert Capa's Mexican Suitcase
http://www.dailymotion.co...n-suitcase_news

Wyświetl posty z ostatnich:
Skocz do:
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach