M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
[fotografowie] Marcin Tyszka
Cytat

http://marcintyszka.com/

Świat mody nieodmiennie podziwia go za talent fotograficzny i profesjonalizm, zaś szersza rzesza telewidzów za mocne, kontrowersyjne niekiedy oceny w programie Top Model. On sam wyznaje zasadę, że nie ma stanów pośrednich między przeciętnością a wybitnością i konsekwentnie umacnia swoją pozycję jako najbardziej rozchwytywanego polskiego fotografa w kraju i zagranicą. Z Marcinem Tyszką rozmawiamy m.in. o inspiracjach, marzeniach, kulisach pracy i polskiej blogosferze.

Zaczynałeś w programie 5-10-15, a teraz jesteś jednym z najlepszych fotografów w Polsce. Ciekawi nas czy długo poszukiwałeś zanim wybrałeś taką a nie inna ścieżkę kariery, czy też od zawsze miałeś określony pomysł na siebie?

Jako dziecko nigdy nie marzyłem o tym, żeby zostać słynnym fotografem, więc można powiedzieć, że samo życie mną tak pokierowało. Do programu 5-10-15 trafiłem w wieku bodajże 14 lub 15 lat i był to okres, kiedy oprócz fotografii - którą traktowałem wówczas jako świetną zabawę - interesowały mnie także botanika, chemia czy taniec towarzyski. Jednak z biegiem lat robienie zdjęć zaczęło pasjonować mnie do tego stopnia, że gdy w końcu stanąłem przed wyborem - zostać w TVP po zakończeniu przygody z 5-10-15 lub zająć się profesjonalnie fotografią - bez wahania zdecydowałem się na to drugie.

Ile miałeś wtedy lat?

23. Oczywiście miałem już wtedy na swoim koncie sporo osiągnięć, wiele sesji i okładek dla krajowych magazynów, byłem jednym z bardziej rozchwytywanych młodych fotografów. Po pewnym czasie tego typu praca w Polsce także mnie znudziła, postanowiłem spróbować swoich sił zagranicą i poleciałem do Madrytu, a później Paryża. Był to czas prawdziwych decyzji - musiałem powiedzieć sobie: "teraz nie zarabiam, ale inwestuję w przyszłość, wydaję zaoszczędzone pieniądze, staram się zdobyć zlecenie i czekam na efekty. Mogę osiągnąć sukces, a może mi się nie udać".

Twoim pierwszym edytorialem była sesja z Waldemarem Goszczem dla magazynu Uroda w 1994 roku. Jakie było Twoje pierwsze zlecenie dla zagranicznego tytułu?

Moja pierwsza sesja dla zagranicznego magazynu ukazała się w hiszpańskim wydaniu Cosmopolitan, co wtedy wydawało mi się nie lada osiągnięciem. Poczytny tytuł, wielki świat, zachodnie ciuchy - 16 lat temu w Polsce nie marzyliśmy w ogóle jeszcze o takich ubraniach. Bardzo stresowałem się przed sesją i równie nerwowo czekałem na jej efekt. Na szczęście zdjęcia wyszły super i wszyscy byli nimi zachwyceni. Mimo to mój telefon nie od razu się rozdzwonił, znowu nastała cisza, a kolejne zlecenie dostałem dopiero po pół roku później.

Była druga połowa lat 90., przyjechałeś z Polski. Czy Twoje "egzotyczne" pochodzenie było wyłącznie przeszkodą, czy też dawało Ci jakieś atuty?

Moje pochodzenie nigdy nigdzie nie było atutem. Kiedy stawiałem pierwsze kroki na Zachodzie czasy kiedy ludzie z Zachodu żywili współczucie dla naszego opresyjnego systemu już minęły, a Polska kojarzyła się wyłącznie z przysłowiowymi "białymi niedźwiedziami". Na to, żeby polskość postrzegano jako atut pracujemy dopiero my - młode pokolenie artystów, topmodelek, mam nadzieje, że ja także zaliczam się do tej grupy...

Niestety politycy oraz instytucje rządowe zupełnie nie zauważają potencjału, jaki kryje się w młodych ludziach. Promocja naszego kraju na świecie opiera się na założeniu, że wszystko co interesujące już się zdarzyło, istniało i wymarło 200 lat temu, że Polska to tylko i wyłącznie Chopin, a faktem jest, że obchodzenie kolejnych narodowych rocznic zagranicą nikogo nie interesuje.
A przecież można by te pieniądze MSZ-u przeznaczyć na powołanie komisji złożonej z przedstawicieli młodego pokolenia, którzy odnieśli światowy sukces i wspólnie zastanowić się nad tym, co zmieniłoby wizerunek naszego kraju.

Może warto byłoby postawić w takim razie na promocję rodzimej mody?

Nie chodzi mi o naszą modę. Ona nie jest dobrą wizytówką Polski i nigdy nie będzie wielkim atutem. Chodzi mi o nas, młode pokolenie, które działa, o Wilhelma Sasnala czy Anję Rubik - ludzi, którzy są fantastyczni w tym co robią, a ich umiejętności wzbudzają podziw na całym świecie. To oni mają zlecenia od największych, ich prace wystawiane są w najlepszych galeriach, najbardziej prestiżowe firmy zabiegają właśnie o nich. To właśnie są osoby, które stanowią najlepszą wizytówkę tego kraju. Tylko one mogą zmienić wizerunek Polski jako kraju-kartofla i dlatego powinno się ich wspierać. Oczywiście jest tez paru projektantów, którzy są bardzo zdolni i mają szansę na światową karierę - ale tu branżowa machina jest tak skomplikowana, ze jeden pokaz, nawet urządzony w Paryżu, nie od razu otworzy im drzwi do świata wielkiej mody.

Jesteś jedną z osób, które od podstaw współtworzyły współczesną branżę modową w Polsce. Czy czujesz się "ojcem chrzestnym" krajowej fotografii mody?

Oczywiście, uznanie mnie cieszy, lecz kiedy pracuję, skupiam się tylko i wyłącznie na wykonanym zleceniu. Sesja ze świetną modelką, ogromną scenografią i wielkim budżetem to dla mnie zupełnie normalna sytuacja, choć większość ludzi oglądając zdjęcia z planu zazdrości mi sprzętu oraz możliwości. Ja z kolei patrzę na to co robi Mario Testino i myślę sobie: „gdybym miał takie warunki, mógłbym zrobić o wiele więcej".

Na pewno jest mi bardzo miło, kiedy na mój gościnny wykład w szkole filmowej przychodzą tłumy, a całe spotkanie z zaplanowanej godziny przeciąga się do pięciu lub gdy dostaję setki maili z pytaniami o ocenę pracy lub prośbami o możliwość asystowania mi za darmo. W takim momentach uświadamiam sobie, że cała masa ludzi uważnie śledzi moją pracę i nie ukrywam, że ten rodzaj popularności, wynikający z moich zawodowych osiągnięć, bardzo mi schlebia. Nie chodzi tu o tanią telewizyjną sławę, posiadanie rozpoznawalnej twarzy - na tego typu popularności nigdy mi nie zależało i z ulgą mogę powiedzieć, że występy na srebrnym ekranie są dla mnie wyłącznie zabawą, a nie celem mojego życia.

Skoro mowa o celach, z jakim zagranicznym tytułem chciałbyś najbardziej współpracować, a nie miałeś jeszcze takiej szansy?

Bez dwóch zdań, mój magazyn-marzenie to Vogue Paris. Dla każdego fotografa stanowi on pewnego rodzaju biblię, choć klientów, czasopism i firm, z którymi mógłbym współpracować po drodze jest jeszcze całkiem sporo.

Celowo pomijasz Vogue US?

Europejskie magazyny są po prostu lepsze, mają najwyższy poziom. Do Stanów ciągnie mnie mój agent, mam nawet wyrobioną specjalną wizę. Dostałem też bardzo wiele zleceń w Ameryce, ale do tej pory wszystkie odrzucałem, ponieważ USA kompletnie mnie nie kręci. Będę jednak musiał się w końcu tam wybrać - wszyscy powtarzają mi, że w Europie osiągnąłem już praktycznie wszystko, i nadszedł ten moment, by dać się poznać w Nowym Yorku, gdyż właśnie tam bookowane są najbardziej prestiżowe europejskie zlecenia.

W jednym wywiadów wspominałeś, że między polskimi sesjami, a zagranicznymi edytorialami szerzy się wielka cywilizacyjna przepaść. Czy według Ciebie ten stan uległ jakiejś poprawie?

Oczywiście bywa różnie, ale ta przepaść nadal istnieje. Nie ma porównania między sesjami w kraju i zagranicą. Mogę tylko powiedzieć za siebie, że zawsze staram się robić w Polsce takie sesje, które utrzymane są na najwyższym międzynarodowym poziomie. Nie znoszę masówek, pracuję wyłącznie dla najbardziej prestiżowych tytułów - szukam sesji stanowiących dla mnie kreatywne wyzwanie i dlatego w Polsce wykonuję ostatnio tak mało sesji .


fot. Marcin Tyszka

Praca w kraju jest dla mnie raczej miłym urozmaiceniem, niż codzienną harówką. Wiadomo przecież, że jeśli spotykam się z Anją Rubik, to nawet tworząc sesję dla Vivy, zadbamy o światowy poziom. Słynną nagą okładkę Anji i Sashy, którą z okazji ich ślubu zrobiłem dla tego dwutygodnika, tweetowano i opisywano na wszystkich blogach świata!

Na planie wiosennej kampanii Deni Cler, która ostatnio fotografowałeś, spotkałeś się z polskimi blogerkami. Jak Wam się pracowało?

Szczerze? Większość z nich to przezroczyste panienki, które bały się zadać jedno pytanie. Być może były onieśmielone, ale jeśli są tak wstydliwe daleko nie zajdą w branży. Znam zagranicznych blogerów np. Bryanboy i to są ludzie przebojowi, którzy naprawdę coś sobą oferują. Niestety percepcja świata mody polskich blogerek kończy się zwykle na otwarciu nowego sklepu H&M. Dlatego nie widzę siły i potencjału polskiej blogosfery, choć oczywiście są też wyjątki, cenię sobie Patryka Strzałę, z którym od czasu do czasu koresponduję i wróżę mu świetlaną przyszłość. To proste, albo ktoś jest top albo nie - według mnie nie ma stanu pośredniego.

Osobiście nigdy nie zauważyłem boomu, który przybrał miano polskiej blogosfery, może dlatego, że nie jestem 15-latką i nie widzę nic specjalnego w tym, że jakaś panienka przybierze pretensjonalny pseudonim, założy na siebie udziwnione buty i koszulkę, zrobi parę fot i codziennie pokaże inną stylizację, bazującą na zakupach w szmateksie. Jeśli chcę zobaczyć prawdziwych ludzi tworzących modę uliczną, wsiadam w samolot i lecę do Paryża, przyglądam się dziennikarkom modowym lub wchodzę na stronę style.com. Na polskich blogach królują niestety tylko przebrania, albo rzeczy całkowicie powszednie.

Często podkreślasz, ze inspiruje Cię nie tylko moda, ale i literatura, film czy architektura. Czy ostatnio przeczytałeś lub obejrzałeś coś, co stanowi dla Ciebie obecnie natchnienie przy pracy?

To nie do końca tak. Zawsze zaczynam od mody. Punkt wyjścia stanowią najgorętsze trendy, dlatego zawsze uważnie śledzę kolekcje na nowy sezon. W tendencjach na wiosnę dominuje powrót retro lat 60., możemy więc przykładowo dopasować ten trend do filmowej klasyki Jean-Luc Godarda. Moda to podstawa, dopiero później szukam inspiracji, które będą stanowiły dla niej dobre ramy. Ostatnio byłem w Rzymie na wakacjach, zobaczyłem tam parę niesamowitych miejsc, które utkwiły mi w głowie i pewnego dnia przywiozę tam odpowiednią sesję, która będzie świetnie do tego klimatu pasowała.

Skoro jesteśmy przy temacie natchnień, co skłoniło Cię do udziału w kolejnej, trzeciej już edycji programu Top Model? Czy według Ciebie ta formuła nie jest już na wyczerpaniu?

Oczywiście, że nie. Powiem więcej, w tej edycji program przybierze inną, świeżą formę. Co mnie skłoniło do udziału w Top Model? Zabawa, satysfakcja i nadzieja, że praca przy polskim programie pozwala mi trochę bardziej tu osiąść. Traktuję trochę Top Model jako zasłużone wakacje. Jest to oczywiście bardzo ciężka praca fizyczna, ale jestem w niej tylko jednym z bohaterów, który dopasowuje się do jakiejś konwencji i nie odpowiadam za całość przedsięwzięcia, tak jak przy tworzeniu sesji zdjęciowej. Kiedy robię edytorial modelka może przyjść pijana, a scenograf wcale się nie pojawić, lecz ja muszę klientowi oddać porządne zdjęcia, za które mi zapłacił. Jako na fotografie, ciąży na mnie o wiele większa odpowiedzialność, niż jako na jurorze Top Model.

Gdy spędzam 3 tygodnie na planie programu, zaczynam tęsknić za fotografią i wpadać na dobre pomysły do sesji, natomiast gdy siedzę 22-gi raz w ciągu miesiąca w samolocie lecąc z jednej lokacji na drugą, mam tego wszystkiego dość. Top Model jest dla mnie odskocznią i zapewnia pewną równowagę w moim życiu.

Wspominałeś wcześniej, że cenisz przede wszystkim popularność bazującą na osiągnięciach, ale musisz przyznać, że Twój powrót na ekran, uczynił z Ciebie osobę publiczną...

Nie ukrywam, że telewizja otwiera nowe możliwości i mój głos jest nagle dużo bardziej słyszalny. Czuję się tak, jakby moja popularność wzrosła teraz do kwadratu, choć być może wcześniej ludzie byli po prostu bardziej dyskretni. Gdy prowadziłem 5-10-15 byłem prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym nastolatkiem w Polsce, ale nie odczuwałem codziennie ceny sławy. Teraz zupełnie obce osoby potrafią dosłownie rzucić się na mnie na ulicy. Wciąż jest to dla mnie trochę niesamowite, chociaż w większości przypadków bardzo miłe.

Nie spotkałeś hejterów w realu?

Według mnie hejterzy w realu nie istnieją. W rzeczywistości są to zakompleksieni nieudacznicy, zaszywający się przy komputerze przed ludzkim wzrokiem z puszką piwa. Ludzie podchodzący do mnie na ulicy chcą zwykle mi pogratulować lub zadać śmieszne pytanie. Moja osoba oczywiście budzi ciekawość, ale bardziej od zwykłych ludzi męczące są dla mnie media, które na siłę starają się wejść do mojego życia ze swoimi brudnymi butami. Choć mówię bardzo dużo, nie usłyszysz ode mnie kto, z kim i za ile. Nie widzę potrzeby, żeby brać ludzi na litość, opowiadać o swoich tragediach, zmyślać choroby tylko po to, by jakiś portal się mną zainteresował. Współczuję wyblakłym gwiazdom, które nie mogą pogodzić się z tym, że ludzie przestają się nimi interesować, więc sprzedają mediom wszystko – w tym również kłamstwa wyssane z palca.


fot. backstage kampanii DENI CLER wiosna lato 2013

Wracając do fotografii, czy kiedykolwiek myślałeś o tym, by stworzyć duet fotograficzny, podobny do Inez&Vinoodh lub Mert&Marcus?

Absolutnie nie. Jestem solistą i jedynakiem, nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak ludzie mogą w ten sposób pracować. Jedna osoba będzie zawsze lepszym fotografem od drugiej, będzie więcej widzieć, mieć lepsze oko i bardziej wyrobiony gust. Nie mogę nawet sobie wyobrazić, jak mogłoby to wyglądać. Jedna osoba robi zdjęcia z lewej, druga z prawej, rzucają je na wspólny stosik i wybierają najlepsze ujęcia? Poza tym losy tego typu duetów w większości są burzliwe i bardzo krótkie.

Jako fotograf dokładnie wiem co chcę osiągnąć, jakiego efektu potrzebuję i co przed sobą widzę. Dopuszczam jeszcze duet ze stylistą. Dużo pracuję z Agnieszką Ścibior i chociaż często się kłócimy, odbieramy na tych samych falach, a Agnieszka na szczęście nie ma ambicji, by także być fotografem. Nie ma nic gorszego niż praca ze stylistką, która uważa, że sama zrobiłaby lepiej zdjęcia. Przeżyłem taką sytuację pracując dla dużego zagranicznego magazynu (Harper's Bazaar Rosja), gdzie pewna stylistka za moimi plecami bez przerwy komentowała, że byłaby w stanie sama lepiej ustawić kadry. Przy sesji zdjęciowej każdy ma swoje zadanie i w życiu nie chciałbym dzielić się moim z drugim fotografem. Katarzyna Filcek



Kiedy patrzę na Ciebie, aż trudno uwierzyć, że od 20 lat zajmujesz się fotografią.

Marcin Tyszka: Sam się czasem dziwię, że to już tyle czasu. Odkąd pamiętam, fascynował mnie świat mody. Był kiedyś taki konkurs dla modelek „Twarz Roku”. Oglądałem w telewizji pierwszą edycję i myślałem, jak to pięknie wygląda, jak fajnie byłoby oglądać to na żywo. I na drugą edycję byłem już zaproszony. Zacząłem pracować jako piętnastolatek. W piwnicy zrobiłem sobie studio.
Fotografowałem moją mamę, koleżanki ze szkoły i z programu „5-10-15”. Aparatem pożyczonym od taty. To był stary Canon, całkowicie manualny, więc najpierw trzeba było sporo poczytać, żeby w ogóle zrobić nim zdjęcie. Może tego po mnie nie widać, ale lubię takie techniczne łamigłówki, majsterkowanie. Mam to po tacie, który jest inżynierem elektronikiem.

Już jako 16-latek miałeś na swoim koncie pierwszą okładkę magazynu. Kiedy poczułeś, że to nie jest tylko zabawa, hobby, tylko sposób na życie?

Marcin Tyszka: Jako 19-latek wygrałem największy festiwal fotograficzny na świecie Les Rencontres d’Arles. Szef laboratorium Kodaka wysłał tam moje zdjęcia nie mówiąc mi o tym. Zostałem najmłodszym laureatem w historii tego konkursu. Kiedy przyjechałem po odbiór nagrody wszyscy byli zdziwieni, że przyjechał dzieciak. To był taki moment, kiedy zacząłem się zastanawiać – może faktycznie powinienem się tym zająć? Rodzice nie byli szczęśliwi. Fotograf to nie był dla nich prestiżowy zawód. Z czasem zmienili zdanie (śmiech). A mi fotografia otworzyła drzwi do Europy.

Miałeś 25 lat, kiedy postanowiłeś spróbować swoich sił za granicą.

Marcin Tyszka: W moim portfolio było już ponad 500 okładek. Zarabiałem dobre pieniądze, pracowałem z najlepszymi magazynami, największymi gwiazdami, ale w pewnym momencie zrobiło mi się ciasno. Chciałem się rozwijać, ale okazało się, że gazety w Polsce wcale nie chciały rozwijającego się Tyszki, chciały tego samego Tyszkę, z tym samym światłem i ładnie upozowanymi gwiazdami. Miałem wrażenie, że mam nad sobą szklany sufit. Dlatego zainwestowałem wszystkie pieniądze, które zarobiłem przez te lata, w wyjazd do Hiszpanii.

Były momenty zwątpienia, że może ten wyjazd to błąd?

Marcin Tyszka: Jasne. W Polsce prowadziłem fajne, wygodne życie, a tam przez dwa lata na koncie zero, rodzice musieli mi znów zacząć pomagać. Żeby zarobić, wracałem do Warszawy, przez miesiąc robiłem sesje do wszystkich możliwych gazet, z magazynami dla gospodyń domowych włącznie, ale wiedziałem, że robię to po coś, nawet, jeśli to nie jest do końca kreatywne. I… wracałem do Madrytu. Do dziś nie mam dużego mieszkania, nigdy nie miałem samochodu. W życiu nie wziąłem nawet jednego kredytu, bo nie wiem, gdzie będę za pół roku. Jeżeli teraz Nowy Jork non stop się o mnie upomina, to nie chcę mieć bagażu w postaci kredytu do spłacenia, który spowoduje, że będę musiał brać każde zlecenie. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby być wolnym człowiekiem.

A pamiętasz moment, kiedy w tej Hiszpanii zaczęło się układać, kiedy wreszcie nastąpił przełom?

Marcin Tyszka: To było wtedy, jak zacząłem pracować dla „Telvy”. To najważniejszy hiszpański magazyn dla kobiet. Długo nie udawało mi się tam przebić. Niby podobało im się to, co robię, byli mili, uśmiechali się, ale zleceń nie dostawałem. I pewnego dnia zobaczyli mnie na ślubie mojej dobrej koleżanki. Znamy się od lat, spędzaliśmy razem wakacje. A ona jest tam bardzo znana. Na jej ślubie i weselu chciał być każdy – od gwiazd po dziennikarzy. To była impreza roku. I kiedy zobaczono mnie na tym weselu, dosłownie na drugi dzień zaczął dzwonić telefon.

To musiało być frustrujące, bo przecież nagle z dnia na dzień nie zacząłeś robić lepszych zdjęć.

Marcin Tyszka: Ten świat jest bardzo specyficzny i rządzi się dziwnymi prawami. Każdy drobiazg jest ważny. Kiedy to zrozumiesz, jest łatwiej. Inna sprawa, że gdybym zrobił słabe zdjęcia, to drugi raz nikt by już nie zadzwonił. Za moim sukcesem stoi naprawdę ciężka praca. Nigdy nie dostałem nic na tacy. A jest wielu fotografów, wiele modelek, które z dnia na dzień zostały gwiazdami. Wiele z nich też od razu zniknęło. U mnie jest to ciągły mozolny proces, ale idę do przodu. W ubiegłym roku zacząłem robić zdjęcia do francuskiego „Elle”. Niby mnie od dawna lubili, ale nie proponowali pracy. Dopiero jak top modelka Karolina Kurkova powiedziała im, że jestem dobry i chce ze mną pracować, zrobili pierwszą sesję i się zakochali. W tym roku zacząłem też fotografować dla francuskiego „L’Officiela” i dostaję już od nich regularnie propozycje.

To są bardzo mocne tytuły. Spodziewałeś się, że tak wiele uda Ci się osiągnąć?

Marcin Tyszka: Pamiętam sytuację sprzed lat, kiedy jeździłem po Europie, ale wtedy bardziej żeby imprezować niż pracować i na lotnisku w Niemczech spotkałem Magdę Wróbel, wtedy najbardziej znaną polską top modelkę. Zaczęliśmy rozmawiać. Ona była wtedy na okładce niemieckiego „Cosmopolitana”. Staliśmy przed stoiskiem z magazynami i Magda zapytała mnie, dla której z tych gazet pracuję. Ja na to, że jeszcze dla żadnej… Zapamiętałem ten moment bardzo dokładnie. Dziś, gdybym ją spotkał, mógłbym pokazać na „Vogue’a”, „Harper’s Bazaar”, „Elle”, „L’Officiela” i kilka innych dużych tytułów. Kiedy widzę na przykład w kiosku w Indiach stojące obok siebie cztery swoje okładki z całego świata, to uśmiecham się do siebie i robię zdjęcie. Albo jak przyjeżdżam do Madrytu, gdzie największe billboardy w kraju są zaklejone moimi zdjęciami. Bo czasami bywa tak, że wiszą właśnie trzy kampanie reklamowe, które robiłem. Dlatego tak mi smutno, kiedy obserwuję nasz polski światek, który rządzi się układzikami. Największą moją satysfakcją i szczęściem jest to, że teraz jestem od tego kompletnie niezależny.


Tyszka i Campbell fot: Marcin Tyszka

Spotykasz się z jawną zawiścią kolegów po fachu, takich którzy nie potrafią wybaczyć Tobie sukcesu?

Marcin Tyszka: Ludzie widzą tylko sukces – zapominają, że to jest owoc ciężkiej pracy. Sam zapracowałem na to, że z gazet na „V” robię „Vogue” i „Vanity Fair”, a inni… „Vivę!” Kiedy powiedziałem to w wywiadzie dla „Magla towarzyskiego”, wywołało to straszną burzę. Nie rozumiem tego, przecież ja nikomu nie bronię pracować dla „Vogue’a”.

Taki sukces może zawrócić w głowie.

Marcin Tyszka: Może na początku, w Polsce, kiedy jeszcze byłem dzieciakiem i nagle było mnie stać na spodnie od Versace. Faktycznie, byłem tym bardzo podniecony. Ale szybko zrozumiałem, że nie tędy droga. Że jeśli zamiast ciężko pracować, wpadnę w samozachwyt, szybko się skończę. Zobacz ilu jest fotografów, którzy byli gwiazdami na świecie, kiedy ja zaczynałem, a teraz marzyliby, żeby robić jedną piątą sesji, które ja robię. Na przykład Ruven Afanador, dziś jego największym osiągnięciem jest robienie zdjęć celebrytkom do „In Style’a”, a wcześniej przez 20 lat robił wszystkie „Vogue’i” po kolei. Jego fochy, jego niedostosowanie się do tego, jak zmienił się świat fotografii, spowodowały, że zniknął. A był ikoną.

To niebezpieczna branża. Narkotyki, alkohol, imprezy, trudno się nie pogubić.

Marcin Tyszka: Minęły czasy rozpuszczonych diw. Dziś modelka taka jak Naomi Campbell nie zrobiłaby kariery. Rozhisteryzowana, niestabilna emocjonalnie, uzależniona. Dziś, żeby coś osiągnąć, musisz być przede wszystkim inteligentny, superpracowity i zdyscyplinowany. Dlatego Anja Rubik ze swoim charakterem zaszła tak wysoko. Ona jest fenomenem. Ile jest modelek, które są gwiazdami jednego sezonu i znikają? Ile jest takich, które były gwiazdami, jak Anja zaczynała, a teraz nikt już o nich nie pamięta? W tej branży naprawdę potrzeba czegoś więcej niż urody i talentu, żeby się utrzymać. Im wyżej wchodzisz, tym większy stres. I nie trzeba wpaść w narkotyki, żeby sobie zaszkodzić. Wystarczy jedna drobna sprzeczka ze stylistą i jesteś skończony w jakimś magazynie, nigdy już nie dostaniesz tam pracy. Wystarczy, że nie pójdziesz z kimś na drinka i jesteś skreślony w towarzystwie. Laetitia Casta chce zjeść ze mną śniadanie? Wsiadam w samolot i lecę na dwie godziny do Paryża. Nie ma mowy, żeby powiedzieć: nie mam czasu.

Jesteś już na takim etapie, że możesz sobie pozwolić na odrzucanie ofert pracy, czy wciąż musisz jeszcze brać wszystkie zlecenia?

Marcin Tyszka: Ostatnio odrzuciłem kampanię na cały świat bardzo znanej marki. Miałem swój pomysł na gwiazdę, która została twarzą tej kampanii, a oni chcieli, żebym zrobił lifestylowe zdjęcia, jak idzie z torbami ze sklepu albo kiedy smaży jajecznicę. A to kompletnie nie mój styl. Angielski „Tatler” proponował mi sesję z dwiema wielkimi gwiazdami, ale nie pasował mi pomysł na sesję. Obrazili się. Angielskiemu „In Style” odmawiam od dwóch lat. Płacą majątek. Ale moja agentka w Nowym Jorku uważa, że to nie jest gazeta dla mnie.

Ciężko jest odmawiać takim klientom? Bijesz się z myślami, zanim to zrobisz?

Marcin Tyszka: Tak, ludzie często się obrażają po prostu, traktują to osobiście. Potrzeba naprawdę dużej dyplomacji, znajomości rynku, ale też intuicji, żeby podejmować właściwe decyzje. Ja tylko raz popełniłem błąd odrzucając propozycję francuskiej gazety, która wydawała się niezbyt prestiżowa, ale wypromowała kilku bardzo ważnych dziś ludzi. Trzy razy proponowali mi różne wyjazdy – Mauritius, Indonezja, Korsyka. Trzy razy odmówiłem.

Dla Apartu chciałeś pracować. Zrobiłeś dwie ostatnie kampanie.

Marcin Tyszka: Apart to co innego. To największa firma jubilerska na rynku i chyba jedyna firma w naszym kraju, która ma tak precyzyjnie przemyślany wizerunek, tak ważny w sprzedawaniu marzeń, bajki, jaką jest biżuteria. I to od nich się inne firmy uczą, ich kopiują, bo oni są zawsze pierwsi. Każda ich sesja, każda reklama, to są zachodnie produkcje. No a poza tym to były zdjęcia z Anją Rubik. Pracować z Anją, to jak pracować z Julią Roberts. Ona po prostu jest ikoną. W Paryżu nie może spokojnie przejść ulicą, ciągle ktoś ją zaczepia. Jej styl, osobowość powoduje, że dziewczyny na całym świecie ją kopiują, Rihanna obcina włosy, bo Anja właśnie obcięła. To już nie jest modelka, to jest superstar. Chyba
tylko w Polsce jeszcze może w miarę spokojnie się poruszać. Nawet w Australii, kiedy robiliśmy sesję dla Apartu, biegali za nią paparazzi.

Jak się zaprzyjaźniliście?

Marcin Tyszka: Przy okazji sesji dla agencji D’Vision w Meksyku, która potem ukazała się w „Vivie!”. Z Anją mamy podobne poczucie humoru. Ona potrafi być sarkastyczna, ale jednocześnie bardzo zabawna. Lubię, jak idziemy gdzieś na kolację i rozmawiamy o życiu, ona się ze mnie śmieje, ja z niej. Teraz, jak jesteśmy w tym samym miejscu na świecie, to bierzemy ten sam hotel, bo wtedy łatwiej się spotkać. W Paryżu Ritz, w Mediolanie Principe di Savoia. Pod koniec dnia, jak zejdziesz do baru i chociaż przez pół godziny popatrzysz na znajomą, miłą twarz, to jest raźniej.

A jak się czujesz, kiedy Anja Rubik mówi, że jesteś najlepszym polskim fotografem na świecie? I że poziomem zdjęć i sposobem pracy nie odbiegasz od największych, z którymi ona miała okazję pracować?

Marcin Tyszka: To miłe, że akurat ona to mówi. Bo Anja jest bardzo konkretna, bardzo oszczędna w pochwałach. Możesz się z nią przyjaźnić, ale ona rozdziela życie prywatne od zawodowego. Mogę śmiało powiedzieć, że Anja jest moim ambasadorem na świecie. Ma taką pozycję, że w wielu przypadkach to ona decyduje, z kim chce pracować.

Ale Ty też dzięki swojej pozycji możesz już wielu osobom pomóc. I pomagasz. Polscy styliści, makijażyści, modelki pracują za granicą, bo ich poleciłeś.

Marcin Tyszka: Ja się nie odcinam od Polski, od swoich korzeni. Uważam, że to jest mój atut. Na początku dziwnie patrzono na to, że promuję ludzi z Polski. Po co? Przecież jest tylu dobrych makijażystów w Paryżu! A ja zawsze uważałem, że tu są zdolni ludzie, którym warto pomóc. Że Polska sama w sobie jest ciekawa, że warto ją promować. Dlatego ściągałem tutaj stylistki, redaktorów magazynów modowych, żeby pokazać im na przykład Warszawę, bo może nie jest najpiękniejszym miastem na świecie, ale jest interesująca. I tyle im o tym nagadałem, że oni naprawdę też zaczęli tak uważać.

Kto decyduje o tym, czy dostaniesz zlecenie, oprócz takich gwiazd jak Anja Rubik czy Karolina Kurkova, które mówią, że chcą z Tobą pracować?

Marcin Tyszka: Najważniejszy w tej branży jest stylista. Wiem, że w Polsce stylista kojarzy się z panią, która z torbami jeździ po centrach handlowych i wypożycza ubrania. Za granicą to najważniejsza osoba na sesji, która odpowiada za nią co najmniej w takim samym stopniu, co fotograf. Często to stylista wybiera sobie fotografa i modelkę do pracy. Więc im wyżej wchodzisz, tym lepszych stylistów poznajesz, tym bardziej charakterystycznych. W pracy z takimi ludźmi nie możesz sobie pozwolić nawet na jedną głupią minę. Zawsze musi być miło, wesoło, bo nikt nie chce tracić ani chwili na fochy. Dyskusja ze stylistą nie ma sensu. Musiałem się nauczyć tego, że nawet jak mi coś nie pasuje, to trzeba się uśmiechać i pracować najlepiej jak się umie. Najwyżej potem nie przyjmuję już zlecenia, kiedy wiem, że będzie tam ta osoba, która mi nie odpowiada. Ale spotykam też fantastycznych ludzi. W zeszłym roku pracowałem dla francuskiego „Elle” ze stylistką, która miała z 70 lat. Robiliśmy sesję z top modelką, która przez kilka godzin wychodziła z siebie, żeby pokazać nam, co potrafi. Robiła szpagat, podnosiła nogę, skakała, nie dało się w ogóle z nią pracować. Co się nastawiłem do zdjęcia, to już jej nie było. Byłem kompletnie zrezygnowany, bałem się, że nic z tego nie będzie, że sesja będzie do wyrzucenia. I wtedy ta stylistka, bardzo mądra kobieta, powiedziała: „Nie przejmuj się. Niech ona pokaże co umie, niech sobie poskacze, niech się zmęczy. Poczekamy, a potem powtórzymy te dwa pierwsze ujęcia”. Oczywiście miała rację.

Kiedy poczułeś, że Ci się udało, że na tym zagranicznym rynku nazwisko Tyszka naprawdę już coś znaczy?

Marcin Tyszka: Jak na razie, nie wiem, czy coś znaczy… Dostaję coraz więcej prestiżowych zleceń i staram się, by to się nie skończyło. Mam wielu przyjaciół na świecie, coraz więcej znanych osób mnie wspiera i wierzy we mnie. Poza tym, to przede wszystkim systematyczna praca. Jeżeli zacznę myśleć, że jest już bardzo dobrze, to znaczy, że jest bardzo źle… ze mną. Praca w świecie nauczyła mnie pokory. Raz na pół roku, podczas pokazów w Paryżu i Mediolanie, bardzo konkretnie mogę zweryfikować, na jakim jestem etapie kariery. Pokazy to sprawdzenie twojej siły na następny sezon. Wcześniej było tak, że przyjeżdżałem, piłem wino i chodziłem na bankiety, a teraz od 7 rano do 24 mam spotkania. Nikt na nich już nawet nie pyta mnie o portfolio, bo wiedzą, że umiem robić zdjęcia i znają większość z moich międzynarodowych produkcji. Umawiają się, żeby sprawdzić, czy mnie polubią, czy jest między nami chemia, bo to jest warunek udanej współpracy.

A jak praca dla tych najbardziej prestiżowych tytułów wygląda od strony finansowej?
Wiem, że modelki, które robią sesje dla „Vogue’a”, dostają za nie małe pieniądze.


Marcin Tyszka: Każdy fotograf pracujący dla wydawnictwa Condé Nast, który wydaje takie tytuły, jak „Vogue” czy „Vanity Fair”, ma taką samą stawkę. Różnica polega jedynie na tym, jaki dostaje budżet na sesję. Im lepszy fotograf, tym większy budżet. Steven Meisel czy Mario Testino dostają na zdjęcia 100 tysięcy euro i mogą sobie za to na przykład wybudować scenografię jak z filmu, uszyć kostiumy albo pojechać w najpiękniejszy zakątek świata. „Vogue” to jest marzenie każdego fotografa i ten magazyn skrzętnie to wykorzystuje. Bo jeśli w jakimś kraju pracujesz dla „Vogue’a”, to na wyłączność. Ja mam takie kontrakty w siedmiu krajach, nie mogę tam pracować dla żadnego innego tytułu poza „Vogue”. Ale sesja w „Vogue’u” to prestiż, który przekłada się potem na propozycje kampanii reklamowych, gdzie pieniądze są już bardzo dobre.

A co Cię najbardziej kręci w tej pracy? Pieniądze, przyjaźnie z gwiazdami?

Marcin Tyszka: To, że co pół roku są nowe pokazy, nowe trendy, nowa moda i nowe zdjęcia. Jak się męczę w Polsce, to wsiadam w samolot do Madrytu. Jak się męczę w Madrycie, to lecę do Paryża, a jak mam za dużo stresów, to wracam na Maderę. A najlepsze jest to, że w każdym z tych miejsc wystarczy jeden telefon i mogę pracować codziennie. To jest ta wolność wyboru, o której zawsze marzyłem…
Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska



Jak prezentujesz swoje fotografie klientom?

Dzisiaj wszyscy prezentują swoje portfolia na iPadach. Ja kiedyś zrobiłem sobie klasyczne odbitki o jakości muzealnej, oprawione i wydrukowane bardzo, bardzo pięknie. Tam było 40 zdjęć, które wyglądają jak obrazy. I rzeczywiście, jak chodziłem z taką dużą teczką na spotkania do klientów, którzy nawet mnie znają, to byli pod wrażeniem, że włożyłem tyle trudu i serca, aby to zrobić. Ale niestety, to się bardzo szybko starzeje. Zdjęcia sprzed dwóch lat teraz muszę wyrzucić do śmieci. No i, koniec końców, zostaje ten iPad. Chciałbym znów zrobić coś takiego, wizytówkę, około 40 zdjęć podanych w obłędnym, bajkowym stylu, coś, co zaskakuje klientów.

Z szacunku dla klienta?

W Stanach pracuje się tylko na iPadach, ale francuscy dyrektorzy artystyczni, pracujący dla L'Oréal, La Fayette, to są ludzie zazwyczaj już starsi i oni lubią papier. Teraz, pracując dla L'Oréal, byłem w centrali McCanna w Paryżu. Stało tam ze sto portfolio i moje, które było trzy razy większe, więc od razu zwracasz na nie uwagę.

Czyli wielkość ma znaczenie?

No tak, niestety (śmiech). Musisz się wyróżnić, mieć to coś, jest na to naprawdę milion sposobów.

To są takie tricki?

Nawet nie, po prostu to mi się podoba, masz tak duże wydruki, że widać każdy por skóry, wszystko jest perfekcyjne, pięknie oświetlone. Każdy, kto to widzi, mówi: no nie - super, po prostu, super, z tym światłem zrobimy wszystko. Teraz już mi się nie chce tego nosić, bo to jest bardzo ciężkie. Część zdjęć było na kalkach o różnej przepuszczalności. Często robię też zdjęcia architektury i lokalizacje, wtedy nakładam te zdjęcia z półprzezroczystej kalki na zdjęcie z modelką i tworzą się fajne światy, cienie, plamy na twarzy. I to był sposób, aby ludzi zainteresować, nie było Klienta, który by to odłożył bez zainteresowania.

I mieć swój styl.

To oczywiste. To mój czytelny styl, który jest we wszystkim. W doborze modelek, lokalizacji, oświetlenia. Zazwyczaj korzystam z bardzo konkretnych miejsc lub konkretnego światła, bo właśnie takie mi się podoba. Dzięki temu to będzie miało mój "touch". Mógłbym zrobić takie zdjęcia, jak Terry Richardson, ale po co, skoro Terry już jest, po co go kopiować?

Kopiowanie stylu, np. walniemy "ostrym" flaszem, jest passe?

Takie zdjęcia są modne od kilku lat i każdy stara się nimi powiedzieć, że jest artystą. Uważam, że to jest bez sensu, bo jest dwóch fotografów na świecie: Richardson i Jurgen Teller, którzy świecą w ten sposób, są z tego znani i niech tak zostanie. Ja nie lubię zapoconych kobiet z włosami pod pachą, to mnie kompletnie nie bawi, nie kręci, nie śmieszy.

Twój styl to jest piękno w czystej postaci.

Tak, a Terry Richardson ma taki styl, w którym zawsze jest jakaś opowieść, żart i dużo autoironii. I dlatego to jest takie śmieszne, lekkie i dlatego pewne nawet brudne rzeczy ujdą mu płazem, bo taki po prostu jest. Bierze swój aparat i fotografuje swój świat, to jest jego styl. Tak samo jak malarz. Opałka malował białe na białym. Czy też Sasnal. Mają swój niepowtarzalny styl i świat. Jest rynek na ich prace, duże zapotrzebowanie, więc stają się gwiazdami, to na tym polega. Sztuka tak samo rządzi się prawami marketingu w 90%.

W przypadku malarstwa, trudniej jest kogoś podrobić, natomiast w fotografii, wielu fotografów obserwuje Twoje zdjęcia i naśladuje Twój styl.

Tak, próbują, ale to nie jest takie proste, bo niestety nikt w Polsce nie będzie miał dostępu do takich modelek, do takich ubrań, do takich ekip. Więc nawet jeżeli będzie próbował podrobić światło i styl, to nie będzie to najnowszy McQueen, tylko najnowsza Zara. Niestety każdy widzi od razu, że nie są to rzeczy z ostatnich kolekcji. Klient, który się zna, od razu widzi, że pracujesz z rzeczami z najwyższej półki i ty też jesteś z najwyższej półki. Wiesz, jak zaczynałem, sam też kopiowałem. Analizowałem zdjęcia Paolo Roversi czy Ellen von Unwerth i starałem się uzyskać podobny efekt. To jest bardzo dobry sposób, żeby się czegoś nauczyć.

Czyli nie pracujesz na swoim sprzęcie?

Czasem dzwonią tak zwani tani klienci. Ja im mówię, no dobrze - stawka tyle, aparat tyle, bo ja nie mam aparatu. - Jak to nie ma Pan aparatu? Nie mam aparatu, nie mam studia, nie mam świateł. Wszystko jest wliczone w koszty, zapraszam ich do wynajętych studio. Czasem mniej zorientowani klienci odchodzą, czują się obrażeni. Do tej pory, praca w Polsce jest tak beznadziejna pod kątem organizacji. Na świecie masz ubrania z show roomów. Najdroższe rzeczy, najlepszych projektantów możesz włożyć do wody, możesz zmoczyć, możesz pobrudzić, to są ubrania po to, aby je wykorzystać, tak, jak chcesz. U nas styliści biorą rzeczy w większości ze sklepów i nie wolno ich dotknąć. Podklejają buty i dziewczyna nie może skakać, nie może biegać. To co ty z tym możesz zrobić? Rozumiesz?

Na dzień dobry wiążą Ci ręce. Jak malarzowi dać dwa kolory i kazać namalować piękny obraz.

No, niestety. I dlatego ta Polska tak się różni. Jest paru stylistów, jest parę magazynów, które zaczynają działać w miarę europejsko, ale tylko parę. Reszta działa tak, że biegają po Zarze, wypożyczają albo kupują i starają się, aby nie zabrudzić i oddają. Ale Zara, H&M to nie jest moda, to się robi za dużą kasę, ładne katalogi. Moda to jest moda, tutaj tego nie ma. Miałem kiedyś taką śmieszną sytuację, gdy leciałem samolotem i miałem mnóstwo magazynów. Siedział za mną pewien facet i zapukał do mnie, czy może wziąć jedną gazetę, przejrzeć. Ja mu mówię, "oczywiście, proszę bardzo". On do mnie, że jest fotografem. "No to super" - ucinam, bo jakoś nie chciało mi się z nim gadać. Gada ze mną, gada, że to taki ciężki zawód - "No, fakt", odpowiadam dalej zdawkowo. Pyta się mnie, czym ja się zajmuję. "No, ja też jestem fotografem", odpowiadam mu. On do mnie - "aaaa, a idzie z tego wyżyć, bo wie Pan, ja tak pstrykam, pstrykam, te dwa tysiące za sesję czasem dostanę, tysiąc złotych do kieszeni wyjdzie". Patrzy na mnie i pyta:
- A Pan w Warszawie pracuje?
- No tak.
- A jakie ma Pan budżety na sesje?
- No, tak 200 tysięcy.
Zamknął się na chwilę,
- Ha, ha, ha, ha - głupie żarty, chyba tylko Tyszka ma takie budżety.
- Bo ja jestem Marcin Tyszka.

Pan mi oddał gazetę i już nie spojrzał mi w oczy.
autor: Patrycja Tuszyńska

Projekt Tyszka - TVN



Nagrania do „Projektu Tyszka” są chyba okazją, by trochę tu pomieszkać?

Teraz przygotowujemy się do kolejnej edycji, ale zaczniemy ją nagrywać dopiero gdzieś od maja. Jeśli mam uczyć laika fotografii, to najlepiej na naturalnym świetle, bez fleszy i studia. Niestety, ładne światło jest w Polsce tylko wiosną i latem, w szarudze polskiej zimy nie da się nagrać ładnych odcinków.

Skąd wziął się pomysł na taki program?

Już od dawna rozmawialiśmy, że fajnie byłoby zrobić program, który z jednej strony pokazuje moją prawdziwą pracę, a z drugiej zawiera konkretne porady. Bo codziennie dostaję dziesiątki maili od młodych ludzi, którzy chcieliby się zająć fotografią. Dostaję też milion pytań typu: jaki sprzęt wybrać, jak fotografować swoją dziewczynę albo jak zrobić fajne zdjęcia na komunię.

W dzisiejszych czasach, kiedy każdy ma smartfona, a w nim dobry aparat, wydaje się, że nie ma nic prostszego niż robienie zdjęć, a jednak…

To naprawdę jest proste, ale wiele osób – jak się okazuje – nie zna połowy funkcji w swoich smartfonach. Nie wiedzą na przykład, że w iPhonie można ustawić poziom oświetlenia klikając palcem na twarz modela na ekranie. Albo, że jeśli się zrobi zdjęcie od dołu, to nogi wydają się dłuższe. To są proste, podstawowe rady, które – jak się okazuje – bardzo się sprawdzają.

W programie pokazujesz też kulisy swojej pracy za granicą.

To są materiały z moich podróży i prawdziwych wielkich sesji. Ja i Piotr Jamrozik, mój asystent mamy profesjonalny sprzęt i jeżeli coś fajnego się dzieje, to to nagrywamy. Często tylko w ten sposób można wejść na sesję, na którą duża kamera nie byłaby wpuszczona. Taki mały aparat nie budzi podejrzeń (śmiech). Dzięki temu widzowie mogą zajrzeć za kulisy prawdziwego świata mody.

Do udziału w „Projekcie Tyszka” udało ci się namówić wiele gwiazd.

Było mi bardzo miło, że zgodziły się udzielić mi wywiadu do programu, a często są to osoby, które odmawiają wszystkim innym. Ze mną rozmawiały po dwie godziny. Od słowa do słowa przypominaliśmy sobie mnóstwo historii, bo z każdą z tych gwiazd coś przeżyłem, z każdą z nich wielokrotnie pracowałem i z każdą spotykałem się też prywatnie.

Z wieloma także się przyjaźnisz. Jak znajdujesz dla nich czas w tak zabieganymżyciu


W moim przypadku to nie są takie normalne znajomości, to nie są przyjaciele, do których się dzwoni codziennie. Te relacje wyglądają trochę inaczej. Na przykład wczoraj jadłem kolację z Anją Rubik, bo akurat mieszkamy w tym samym hotelu w Londynie. Innym razem, przychodzę na śniadanie w Madrycie, a tam Magda Gessler. Czasem z moimi znajomymi nie widzimy się trzy miesiące, potem się spotykamy, spędzamy razem cztery dni i znowu się nie widzimy przez trzy miesiące. Do Gosi Kożuchowskiej, z którą się przyjaźnię chyba od dwudziestu lat, mogę na przykład wysłać sms-a: „Mam kilka dni wolnego. Wyjeżdżam tu i tu”. A ona odpisuje: „Dobra, mam przerwę w zdjęciach, wpadam na trzy dni”. I to jest strasznie fajne, że możemy spędzić wolny czas z dala od polskich paparazzi, pijąc wino w parku, łażąc po muzeach albo po prostu imprezując do rana. Ale to są chwile wyrwane spomiędzy podróży, bo niestety fotograf mody zazwyczaj jest sam. Codziennie pakuję walizkę i zmieniam kraj, przenosząc się z jednego pięknego hotelu do drugiego.

Musisz być cały czas w gotowości?

Muszę, bo show biznes rządzi się swoimi prawami. Jeżeli wypadasz z rynku na trzy miesiące, to jest dwadzieścia osób na twoje miejsce. Pamiętam, że kiedy zaczynałem pracę, było wielu świetnych fotografów, którzy byli dla mnie wzorem. Uczyłem się na ich zdjęciach, próbowałem ich kopiować i nagle, po dziesięciu latach, okazuje się, że ja robię dużo więcej, a oni gdzieś zniknęli. Oczywiście, pracy mi nie brakuje, ale nie chodzi o to, aby pracować dużo, tylko by robić coraz lepsze rzeczy, a żeby robić coraz lepsze rzeczy, to non stop muszę je zdobywać. Ja jestem dopiero w połowie drogi.

Naprawdę?

Na szczycie jest Anja i ona musi się na nim utrzymać. Ona jest naprawdę światową ikoną mody i najsłynniejszą Polką. Ja jestem, jak powiedziałem, gdzieś w połowie drogi. Zresztą kariera fotografa rozwija się dużo wolniej, to jest mozolna praca i powolne wchodzenie po schodkach do góry.

Jakiś odpoczynek po drodze?

Są takie momenty, kiedy chcę się zabawić, odpocząć i wyłączyć. Uwielbiam to, co robię, ale potrafię też wsiąść w samolot i polecieć gdzieś na dwa tygodnie, bo mam wszystkiego dość. W moim życiu fajne jest to, że nie muszę się specjalnie martwić logistyką i organizacją takich podróży. Jeżeli moi przyjaciele organizują coś fajnego w Bombaju, to po prostu wsiadam w samolot i tam lecę. I ten wyjazd jest dla mnie tym samym, czym dla innych ludzi przejazd z Warszawy do Łodzi.

Dlaczego zdecydowałeś się na zawód fotografa mody, a nie na przykład fotoreportera?

Bo interesuje mnie wyłącznie moda. Nie umiem robić portretów psychologicznych. Nie interesuje mnie człowiek, taki jaki jest, ani świat, taki jaki jest. Nawet, jeśli robię portret aktorki, to jest to moja wizja tej aktorki. I albo ona się na to zgadza albo nie. Jeśli się nie zgadza, wtedy nie pracujemy razem. Pod tym względem nie idę na kompromisy. Ostatnio miałem śmieszną sytuację z Kingą Rusin, z którą znamy się od wielu lat, ale długo razem nie pracowaliśmy. Robiliśmy bardzo piękną sesję do Vivy! Exclusive. Kinga miała jakiś swój pomysł, ale powiedziałem jej: „Zaufaj mi. Albo robimy tak, jak ja chcę, albo zrób to z kimś innym”. Była trochę przerażona, ale teraz to są chyba jej ulubione zdjęcia (śmiech). Podobały jej się wszystkie, nawet bez retuszu.

Często retuszuje się zdjęcia?

Zawsze, wszystkie są mocno poprawiane. Nie ma zdjęcia, nawet w Fakcie, które by nie było przepuszczone przez Photoshop. Takie jest życie, ludzie korzystają z nowoczesnej medycyny, z zabiegów upiększających i tak samo z Photoshopa. Top modelka ma cerę bez jednej skazy, nie wygląda jak zwykły śmiertelnik, zawsze jest olśniewająca, a i tak jej zdjęcia się jeszcze poprawia. W świecie mody nie chodzi o naturalność, tylko o to, aby efekt końcowy był zachwycający. Kiedyś fotografowie retuszowali zdjęcia pędzelkiem w ciemni, teraz robią to w komputerze.

Pracujesz z topowymi modelkami i gwiazdami. Czy zdarzyło ci się, że któraś z nich miała jakieś specjalne wymagania i nietypowe oczekiwania?

Dziwne wymagania mają tylko polskie celebrytki. Czasami jest to wręcz nieprawdopodobne, dlatego z nimi nie pracuję.

Za granicą to się nie zdarza?

Na świecie agenci dogadują się między sobą i jest umowa, w której są opisane wszystkie warunki. Niedawno pracowałem na przykład z Kendrą Spears, która jest żoną muzułmańskiego księcia Rahima Agi Khana. Biorąc ślub z księciem, musiała przejść na islam, więc w umowie jest zaznaczone, że nie może być żadnych seksualnych póz ani nawiązań do erotyki. I wiadomo, że w takiej sytuacji przezroczysta bluzka nie przejdzie. Zdarza się też, że dana gwiazda chce jeść jakieś konkretne rzeczy i to wszystko też jest po prostu wpisane w umowę. Gwiazda przychodzi na plan i nie ma czasu na fochy, bo czas to pieniądz.

A jeśli to ty masz gorszy dzień?

Kiedy pracuję, to muszę dać z siebie wszystko, choćby nie wiem co, spiąć cały zespół i wyrobić się w ramach czasowych. To nie jest praca malarza, który może siedzieć miesiąc w pracowni i malować dzień i noc.

Pozwoliłeś sobie na chwilę słabości, chociaż raz?

Chwile słabości są przed i po. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby sesja się udała, bo źle się czułem czy miałem kiepski humor. To w ogóle nie wchodzi w rachubę.

A sytuacja podbramkowa, typu budzisz się rano i czujesz, że masz gorączkę?

Miałem takie sytuacje, że pracowałem z gorączką, pocąc się jak dzikie prosię. Pamiętam, jak robiłem kampanię Big Stara w Barcelonie. Był upał, a ja się rozłożyłem. Oczywiście, nie było mowy o tym, żebym nie zrobił zdjęć. Jadłem więc hurtowo czosnek, w takiej ilości, że ekipa nie mogła ze mną wytrzymać i wozili mnie osobnym samochodem (śmiech) - tak ode mnie śmierdziało. Do tej pory śmieją się ze mnie, że jestem czosnkowym królem, ale sesja wyszła pięknie.

Czy to, że jesteś Polakiem, w międzynarodowym świecie mody ma jakieś znaczenie?

To nie jest plusem. Polska nie jest krajem, który się podoba czy budzi fascynację. Kiedy zaczynałem, piętnaście lat temu, myślano, że białe niedźwiedzie chodzą u nas po ulicach. Teraz jesteśmy jednym z wielu krajów, który nie budzi żadnych emocji. Ludzie czasami latają na weekend do Wiednia czy Pragi, ale mało kto wpadnie na pomysł, by polecieć na weekend do Warszawy.

A do Krakowa?

Raczej nie na weekend, może na jeden dzień, podczas wycieczki do Pragi. Polska nie budzi żadnej fascynacji, ale też nie robimy nic, by to zmienić. Niedawno robiłem sesję z Anją do Vanity Fair w Warszawie. Vanity Fair po raz pierwszy przyjechało do Polski, tylko ze względu na Anję, bo w ogóle nie jest to dla nich interesujący kierunek. Nikt zajmujący się promocją naszego miasta nie był zainteresowany, by im pomagać. Ile było telefonów, żeby ktoś coś udostępnił, żeby pozwolili nam wejść do Pałacu Kultury! Mówiłem: „Słuchajcie, to jest najbardziej prestiżowy magazyn świata. Co ma zmienić wizerunek naszego kraju, jeżeli nie Vanity Fair? Mało kto się tym przejął. W Meksyku czy Lizbonie wystarczy jeden telefon, a biuro promocji i turystyki zaprasza wszystkich i jeszcze dziękuje mi potem przez dwa lata za to, że wprowadziłem im super opiniotwórczą prasę. W naszym kraju tak to nie działa i to jest trochę żenujące.

Jesteś jednym z nielicznych Polaków, którzy osiągnęli międzynarodowy sukces. Jak ci się wydaje, z czego to wynika?

Na świecie jest bardzo wielu Polaków, którzy osiągają sukcesy w sztuce, są projektantami mody w wielkich firmach, działają w różnych dziedzinach, ale nikogo to nie interesuje. Myślę, że ja stałem się rozpoznawalny w Polsce dlatego, że występuję w telewizji.

Naprawdę?

Tylko dlatego. I to jest smutne, bo moim osiągnięciem nie jest to, że pojawiłem się w kilku programach telewizyjnych, tylko to, że udało mi się coś zdobyć w świecie światowej mody. Natomiast ja naprawdę potrafię żyć bez telewizji, ale nie potrafiłbym żyć bez mody.

Dlaczego? Czym jest dla ciebie moda?

To jest całe moje życie i moja pasja. Pamiętam, że kiedy byłem mały, w telewizji był taki program, w którym pokazywano programy z telewizji satelitarnych. Zawsze na końcu były fragmenty pokazów. Patrzyłem na to i myślałem sobie: „Wow, jakie to jest niesamowite.” No i nagle – proszę bardzo, sam wskoczyłem w ten świat (śmiech).

Samo się to nie stało.

To była ciężka praca i nadal jest. Nieustanne życie na walizkach, wstawanie o 5.00. Wczoraj skończyliśmy kolację z Anją o 1.00 w nocy, a ona o 6.00 rano już była na lotnisku. Teraz jestem w Londynie, ale zaraz wsiadam w pociąg i jadę do Paryża, a stamtąd lecę do Madrytu.

Gdzie w takim razie czujesz się jak w domu?

W Europie.

Nie w Warszawie?

Bardzo lubię Warszawę, często spędzam tu wakacje. Spanie we własnym łóżku jest dla mnie mega relaksem i czymś niezwykłym. W Warszawie mam swoje studio postprodukcji, tu są rodzice, znajomi, tu mogę pójść do supermarketu, kupić jogurt i wrócić spacerkiem do domu. Na co dzień nie mam takiej zwyczajności i rutyny. Na co dzień jest kierowca, studio, hotel, room service, jakaś impreza, później znowu kierowca, samolot i kolejny hotel.

Zastanawiałeś się kiedyś, może na początku kariery: „Co będzie, jeśli mi nie wyjdzie?”

Mam mnóstwo zainteresowań, więc robiłbym coś innego. Jako dziecko, a potem młody człowiek uczyłem się bardzo wielu rzeczy. Byłem fanem chemii i miałem w domu laboratorium, w którym przeprowadzałem eksperymenty, do momentu, kiedy coś mi wybuchło i mama zabroniła dalszych doświadczeń (śmiech). Uprawiałem też orchidee, w takiej okropnej szklarni, w której zazwyczaj hoduje się pomidory. Jako nastolatek, przez wiele lat pracowałem w telewizji, w programie „5-10-15”, potem nawet studiowałem dziennikarstwo i myślałem, że pójdę raczej w tę stronę. Wreszcie zainteresowałem się fotografią i okazało się, że jestem w tym dobry i w ten sposób się realizuję. Spodobało mi się, że robiąc zdjęcie to ja jestem stwórcą, od którego wszystko zależy.
Rozmawiała Marta Fujak (iTVN)

Była moda na taniec, teraz wszyscy gotują. Po obejrzeniu nowego programu TVN Style widzowie będą chcieli robić tylko jedno! Fotografować! Swoją pasją zarazi ich Marcin Tyszka. Jedyny polski fotograf, który odnosi sukcesy na całym świecie.

Nie można wyobrazić sobie lepszego przewodnika po świecie fotografii. Marcin Tyszka jest najbardziej rozchwytywanym polskim fotografem mody. Jego zdjęcia ukazują się na okładkach prestiżowych pism na całym świecie. „Vogue”, “Elle", "Harper’s Bazar", "Vanity Fair", "Marie Claire", "InStyle", "Glamour" i "Cosmopolitan" to tylko niektóre z tytułów, z którymi współpracuje. Przed jego obiektywem stawały najsłynniejsze modelki, m.in. Anja Rubik, Eva Herzigova czy Laetitia Casta.

Marcin robi zdjęcia na całym świecie i dużo podróżuje. Jak żyje? Z kim pracuje? Jak wyglądają kulisy sesji zdjęciowych z największymi gwiazdami? Fotograf zabierze ze sobą kamerę i pokaże widzom miejsca, do których niewiele osób ma dostęp. Tylko widzowie TVN Style zobaczą, jak fotografuje światowej sławy modelkę i aktorkę Millę Jovovic.

To nie wszystko! Program „Projekt Tyszka” to niezwykła szansa, żeby uczyć się od mistrza. Marcin Tyszka potrafi zrobić dobre zdjęcie w każdych warunkach. Nie musi mieć do dyspozycji super sprzętu, pięknego studia i zjawiskowej modelki. Znany fotograf twierdzi, że wystarczy znać parę podstawowych zasad, przestrzegać kilku reguł i mieć... telefon komórkowy. Nieważne, czy dopiero zaczynasz, czy zrobiłeś już setki fotosów. Marcin podzieli się z widzami swoim doświadczeniem
i przydatnymi wskazówkami.

W kolejnych odcinkach spotka się z osobami, które mają kłopot ze zrobieniem różnego rodzaju zdjęć. Jak sfotografować mieszkanie, żeby korzystnie je sprzedać? Co zrobić, żeby wypaść atrakcyjnie podczas sesji fotograficznej, która ma być prezentem dla męża? Od tej pory już nikt nie przywiezie z wakacji nieostrej, prześwietlonej i źle wykadrowanej fotografii.
http://player.pl/programy...0E01,23209.html

Cytat


List otwarty do Pana Marcina Tyszki

Okrutnie zirytowała mnie rozmowa z Panem, zamieszczona w magazynie VIVA z 20 grudnia 99 roku.
Teraz jest luty 2000 roku.
Jak widać dość długo zbierałem się, by do Pana napisać.
I nie chodzi o to, że Pan jest młody i przystojny, a ja jestem stary i pokraczny.
Nie zazdrość jest głównym powodem zdenerwowania.
Otóż fotografia mody, którą i Pan uprawia, jest trochę gdzie indziej i w innym wydaniu.
Można tu zacytować hasło z murów majowego Paryża '68 - Życie jest gdzie indziej.
Pan sobie z tego w jakimś stopniu zdaje sprawę, mówiąc: "Przerażają mnie polskie kanony estetyczne ... A świat jest już dalej.
Nieostre zdjęcia, dziwne twarze modelek, niesamowite stylizacje - tego polski czytelnik nie łapie."
Czyli jak mówił Stanisław Tym: "Oni tego nie rozumieją, bo nie mają czym tego rozumieć."
Ale czy rzeczywiście?
Magazynów ilustrowanych, do których Pan robi zdjęcia, nie kupują kobiety z kół gospodyń wiejskich.
Odbiorcami są osoby jakoś przygotowane na - umownie nazywając - dziwność fotografii.
A w dodatku - i to jest najbardziej smutne - naczelni i dyrektorzy artystyczni tych pism też czują, że jakoś trzeba sfotografować "naprawdę", to musi przyjechać ktoś z zagranicy, albo kolekcje trzeba wywieźć z Polski.
I efekty są bez porównania lepsze.
Od naszych modelek zachodni fotograf trochę czegoś innego wymaga, a na miejscu poradzi sobie jeszcze lepiej.
Pewnie na podobnej zasadzie Pan funkcjonuje w czeskim ELLE, jako cudzoziemiec.
W tej chwili wypada poruszyć: "Znajomi, którzy przedstawiają mnie innym mówią, że jestem Polakiem.
Tłumaczą, że tylko pochodzę z Polski.
Bo na świecie Polak to krętacz i matacz ...
Bycie Polakiem nie jest dodatkową reklamą."
Zupełnie jak w dramacie Alfreda Jarry'ego "Król Ubu".
Miejsce akcji: rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie.
Być może w Pańskiej (naszej) profesji ktoś coś zagranicą kręci i mata.
Nie słyszałem natomiast, by coś chachmęcili panowie Głowacki, Zagajewski, Brandys, Barańczak, Grudziński.
Mówi Pan: "Zdjęcia tak naprawdę nie są najważniejsze. Jest na świecie kilku fotografów - Helmut Newton, czy Steven Meisel ... efektem ich pracy są normalne zdjęcia."
Otóż zdjęcia Helmuta Newtona nie są całkiem normalne.
Ma on swój znak firmowy, którym są dwuznaczne sytuacje erotyczne, kobiety dominujące i silne, mężczyźni sprowadzeni do roli statystów.
W jakimś przekornym wywiadzie Newton stwierdził, że bardzo lubi fotografować kwiaty i zwierzęta.
Razem z żoną, Alice Springs, doszli do wniosku, że gdyby to robił, to by biedowali.
Jego zdjęcia mody są wynikiem zamysłu i konsekwentnego utrzymywania stylu.
Na koniec zostawiłem sobie najbardziej denerwujący rys Pańskiej osobowości - zamiłowanie do balang.
"Innym razem ... w Mediolanie, po paru nocach balowania - odpoczywam w fitness clubie, w jacuzzi.
A tu jakaś kobieta mówi: "Posuń się" i wchodzi do wanny. Patrzę, a to Milla Jovovich."
Niech Pan daruje, ale dla mnie to wszystko jest szalenie płytkie.
W całej wielostronicowej rozmowie wymienił Pan jeden tytuł szkolnej lektury, za to dziesiątki nazwisk "ludzi z towarzystwa".
Zapewne jest to kwestia wieku.
Jak mówił mój dziekan, profesor Jerzy Mierzejewski: "Lepiej, żeby się zakochał i upił młody niż emeryt."
Tylko że ludzie, którzy coś naprawdę znaczą w fotografii są spokojni i pozbawieni pozy.
Ilekroć telefonowałem w Paryżu do Jeanloup Sieffa, to był w swoim mieszkaniu połączonym z pracownią albo w domu w Normandii.


Paris Morning Cafe de Flore Jeanloup Sieff, 1976

Zacytuję Panu podpis pod jego zdjęciem, przedstawiającym Cafe de Flore wcześnie rano: "Chodzę tam często na śniadanie około ósmej rano, kiedy dzień jeszcze jest dziewiczy.
W soboty kupuję książki w księgarni la Hune i robię zakupy na targu przy rue de Seine.
Lubię mieć przyzwyczajenia."

Życzę Panu takiego stanu ducha i umysłu.
I żeby zdjęcia jednak były najważniejsze.
Mówi się, że modelka jest tak dobra jak jej ostanie zdjęcia.
Ale fotograf też ...

Profesor Aleksander Błoński
prowadzi zajęcia z analizy obrazu fotograficznego na Wydziale Operatorskim PWSFTviT w Łodzi
W latach 69-70 współpracował z magazynem "Ty i Ja" jako fotograf mody.
W latach 73-78 współpracował z magazynami "Moda" i "Świat Mody".
W latach 84-85 był stypendystą Ecole Nationale Luis Lumiere w Paryżu, gdzie współpracował z redakcją "Vogue Hommes".
W Paryżu poznaje Hansa Feurera, Jeanloup Sieffa i Helmuta Newtona.
Jest autorem wielu prac teoretycznych z zakresu estetyki fotografii.

http://www.moda.com.pl/~s..._list_otwarty.i
 

wojtekk  Dołączył: 17 Lip 2006
Błońskiego list - mistrzostwo! Nie znalazłem tego wcześniej, a szkoda. Mam szacun do Tyszki za niewyparzoną gębę (całkiem jak moja), ale głupoty opowiada strasznie i gwiazdorzy boleśnie... Ojej.
 

sołtys  Dołączył: 19 Kwi 2006
wojtekk napisał/a:
Błońskiego list - mistrzostwo! Nie znalazłem tego wcześniej, a szkoda. Mam szacun do Tyszki za niewyparzoną gębę (całkiem jak moja), ale głupoty opowiada strasznie i gwiazdorzy boleśnie... Ojej.

Błońskiego uwielbiam - miałem z nim zajęcia na podyplomowych - co prawda tylko i wyłacznie gadał 2x3h ale szacunek jak i co mówił :)

Wyświetl posty z ostatnich:
Skocz do:
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach