M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
[fotografowie] NASZ CZŁOWIEK W JAPONII
Cytat


Spacerując po Marsie

Był reporterem, ale nade wszystko turystą z Zachodu - takim, jak miliony tych, którzy dziś okrążają świat. Wilhelm Ze’ev Aleksandrowicz w 1934 r. zrobił w Japonii tysiące fotografii. Co sprawia, że są tak inne od współczesnych wspomnień z podróży?

Może nie chodzi nawet o wartość artystyczną tych zdjęć: czarno-białych, robionych dość szybko (w tym sensie z gruntu reporterskich), a zarazem statycznych, oddziałujących grubym ziarnem i mgliście rozproszonym światłem. Może ich znaczenie bierze się przede wszystkim stąd, że stanowią zapis szczególnego, choć znanego wszystkim, równie fascynującego, co nieznośnego doświadczenia - nieprzekraczalnej, ale i nieoswajalnej granicy, jaką stawia każda inna kultura. Granicy, która nieodmiennie dzieli świat na konieczne, obce sobie (co nie znaczy: wrogie) zaimki: "my" i "oni".

Skala emocji

Kiedy w salach Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej "Manggha" oglądałam zdjęcia, które krakowianin Wilhelm Ze’ev Aleksandrowicz wykonał późną jesienią 1934 r. podczas podróży po Japonii, przypomniały mi się opowieści innego krakowianina, Krzysztofa Ingardena - współczesnego architekta i znawcy tamtego kraju. Po raz pierwszy znalazł się on w Japonii jako student kilkadziesiąt lat po zakończeniu ostatniej wojny. Wszystko, co pozostawało po drugiej stronie "żelaznej kurtyny", wydawało się wtedy bardziej otwarte, bardziej przyjazne, ba, bardziej zrozumiałe. A jednak, kiedy wysiadł z samolotu - mimo że znał już trochę język - poczuł, iż znalazł się w jakimś wciągającym wirze niezrozumiałych znaków i zachowań, kompletnie zagubiony. Potem, gdy wędrował po kolejnych wyspach archipelagu, zdarzało mu się jeszcze spotykać japońskich rybaków, którzy nigdy wcześniej nie widzieli Europejczyka. Były lata 70. Prawie pół wieku wcześniej jego poprzednik, relacjonując swoją podróż, napisał: "Czułem się tak, jakbym wylądował na Marsie".



Wilhelm Wilk (tak tłumaczy się hebrajskie imię Ze’ev) Aleksandrowicz był tam tylko trzy tygodnie - ruszając do Jokohamy z Los Angeles na pokładzie liniowca "Tatsuta Maru", na którym spędził tydzień. To zbyt mało czasu, by przylgnąć do obcości (Szwajcar Nicolas Bouvier, który w Japonii odnalazł niezbędne mu do przetrwania syntezę, ład i harmonię, potrzebował na to całych lat), a zarazem wystarczająco dużo, by zaznać wszystkich emocji, które towarzyszą pierwszemu spotkaniu: dystansu i zaciekawienia, euforii i zmęczenia, zadufania i kompleksu.



Wszystkie te uczucia widać na fotografiach, które krakowski fotoreporter wykonał w ciągu tamtych trzech tygodni - a zachowało się ich niemal trzy tysiące. Oto np. dwa zbiorowe portrety z Kioto: podobne do siebie jak krople wody kobiety ze starannie upiętymi włosami, w długich płaszczach i włóczkowych szalach na ramionach; obok mężczyźni na stacji kolejowej - takie same kapelusze i peleryny odróżniają dwóch pierwszych od młodszego, ze złożonymi na piersiach rękami, jakby bliższego europejskim kanonom dwudziestolecia międzywojennego (ba, na pierwszy rzut oka przypominającego nawet współczesnych polskich kolejarzy).

Jednak w obydwu zdjęciach wyczuwa się dystans autora. Pewnie jakimś gestem zapytał, czy wolno mu sfotografować nieznane, egzotyczne postaci, ale od początku wiedział, że zgoda na zdjęcie nie da mu jeszcze prawa do rozmowy. Może chciał zapytać - lecz bał się, wstydził bądź po prostu nie umiał tego wyrazić ruchem ręki - czy wygodnie chodzi się w sandałach-koturnach, które wkładały zarówno japońskie kobiety, jak i mężczyźni.



Inną atmosferę ma - na pierwszy rzut oka bliski tamtym fotografiom - portret młodej dziewczyny z warkoczami. Mimo kimona i skośnych oczu emanuje z niej coś swojskiego: wydaje się, że mogłaby być córką gazdy z Zakopanego, u którego krakowski inteligent spędzał lato. To już nie tylko zainteresowanie, ale jakiś rodzaj zauroczenia. Czyżby egzotyką, w której na chwilę odnalazło się coś, co wydaje się znajome, coś, na czym można się oprzeć?

Zdecydowanie wolę portrety Aleksandrowicza, jego sprzedawców mioteł i starców z fajeczką kiseru, od pejzaży czy wieloosobowych scen ulicznych. Te ostatnie wydają się czasem zbyt wyraźnie wydane na łaskę przypadku (to zresztą poniekąd zrozumiałe, fotograf z Krakowa nie miał zbyt wiele czasu, by czekać na Bressonowski "decydujący moment"). Jednocześnie widok daniela schodzącego po schodach wśród kamiennych latarń shintoistycznego chramu w Nara (bagatela: VIII wiek) wzrusza naturalnością.

Kanał wizualny

Czy płynąc do Japonii, Wilhelm Aleksandrowicz zdawał sobie sprawę, że wkrótce na dobre przekroczy kolejną granicę? Pochodził ze znanej rodziny krakowskich papierników. Jego ojciec Zygmunt był, jak w katalogu krakowskiej wystawy pisze Katarzyna Zimmerer, "członkiem Zarządu Gminy Żydowskiej w Krakowie, należał do Egzekutywy Organizacji Syjonistycznej Zachodniej Małopolski i Śląska, pełnił funkcję radnego miasta Krakowa, wiceprezesa Rady nadzorczej Banku Spółdzielczego, Rady Nadzorczej Wydawnictwa »Nowego Świata« oraz Towarzystwa Ochrony Zdrowia, należał też do Prezydium Towarzystwa Szkoły Ludowej i Średniej" - ot, typowy życiorys żydowskiego inteligenta. Siostra Zygmunta Róża - właścicielka znanego sklepu, gdzie w materiały malarskie zaopatrywali się najznamienitsi profesorowie Szkoły Sztuk Pięknych, omal nie została żoną Teodora Aleksandrowicza (do ślubu nie doszło najprawdopodobniej dlatego, że kandydat na męża po pierwsze był artystą, po drugie zaś nie był Żydem). Właśnie ciocia Róża ofiarowała bratankowi pierwszy aparat fotograficzny.


Ze'ev Aleksandrowicz in Kraków, the 1930s

Urodzony w 1905 r. Wilhelm - niezależny finansowo syjonista-rewizjonista, zwolennik radykalnych metod Żabotyńskiego - postanowił zostać fotoreporterem. Nie kształcąc się u żadnego rzemieślnika, publikował swoje zdjęcia w "Chwili", innych gazetach żydowskich, a także w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym". Dokumentował np. malowniczy ślub Nechamy, córki cadyka Halberstama z Bobowej, i Mojżesza Stempla, syna wiceprezesa krakowskiej gminy wyznaniowej - jedno z najważniejszych wydarzeń żydowskiego życia towarzyskiego w dwudziestoleciu. Kilkakrotnie odwiedzał Palestynę. W 1936 r. poznał tam Sefardyjkę, Leę Chelouche. Po ślubie młoda para osiadła w Tel Awiwie: urodziła się czwórka dzieci.

Nie wiemy, dlaczego w Izraelu Ze’ev przestał fotografować. Najpewniej po prostu pochłonęła go odpowiedzialność za najbliższych. Zdjęcia z Polski z sukcesem pokazał w 1984 r. - tuż przed swoimi osiemdziesiątymi urodzinami - w telawiwskim Muzeum Diaspory, które realizowało konkurs pod hasłem "obrazy żydowskiego świata". Zmarł w 1992 r. Odkrycie przyszło później. Jeden z synów Wilhelma, Sinai, wspomina: "Minęło dziesięć lat. Mój syn Or, przeczesując kiedyś szafy swej babci w poszukiwaniu fotografii i dokumentów dotyczących jej rodziny, natknął się na niewielką, sfatygowaną walizkę. Po jej otwarciu ukazało mu się wiele okrągłych, blaszanych pudełek, a po otwarciu tychże ujrzał rolki celuloidowego filmu".



Kiedy oglądałam japońskie zdjęcia Ze’eva Aleksandrowicza, przypomniało mi się jeszcze jedno spotkanie, z Jerzym Lewczyńskim. Nestor polskiej fotodokumentalistyki mówił: "Kiedy na chodniku zauważam zdjęcie, które komuś wypadło z portfela, zawsze je podnoszę. Nie potrafię wyrzucić żadnej starej fotografii. Także takiej, która przedstawia kogoś zupełnie obcego. Z oczu, sylwetki, gestu - tego, co dociera do mnie wyłącznie przez kanał wizualny (bo nie mogę przecież usłyszeć jego głosu ani poczuć jego oddechu) - wynika czyjś indywidualny los. I to jest rzecz szokująca, która sprawia, że otwieram się i zaczynam wkładać ogromną energię, by - wyłącznie poprzez formę, którą nadała mu fotografia - zrozumieć człowieka i jego historię".

W przypadku "Naszego człowieka w Japonii" w równym stopniu dotyczy to bohaterów zdjęć i ich autora. Agnieszka Sabor



Te zdjęcia blisko 70 lat leżały zapomniane w walizce. Kiedy odnaleziono je przypadkowo, przyniosły nieżyjącemu już fotografowi sławę, a nam pokazały fascynujący świat przedwojennej Japonii

Ze'ev Wilhelm Aleksandrowicz: Żyd, Polak, krakowianin. Pierwszy aparat fotograficzny Wilek - jak nazywali go bliscy - dostał w dzieciństwie od ciotki. Większość zdjęć wykonał dwoma aparatami Leica. Zawsze podkreślał amatorski charakter swojej pasji. Dlaczego zrezygnował z niej po ślubie w 1936? Nie wiadomo. Nie wiemy także, dlaczego wielu zdjęć nigdy nie wywołał, a wszystkie rolki filmowe zamknął w blaszanych puszkach w walizce, zamiast przekazać je czwórce dzieci. Podobno jego rodzice, bogaci właściciele sklepów z papierem, odwodzili go od fotografii - zajęcia niegodnego szacunku.

Choć Aleksandrowicz publikował niewiele i nigdy nie utrzymywał się z fotografii, pozostawił w negatywach 15 tys. kadrów. To zapis młodzieńczych podróży do Palestyny, Egiptu, Stanów Zjednoczonych, na Daleki Wschód. Dokumentował też codzienność Żydów w rodzinnym mieście. Fotografie odkryte przez wnuka Aleksandrowicza 11 lat po śmierci autora pierwszy raz zostały zaprezentowane w 2007 r. w Krakowie na wystawie "Świat przed katastrofą. Żydzi krakowscy w dwudziestoleciu".

Podczas podróży do Japonii w 1934 r. Aleksandrowicz zrobił blisko 3 tys. zdjęć. Pół wieku później wspominał: "Czułem się, jakbym wylądował na Marsie. (...) Japonia to było coś nadzwyczajnego". Te fotografie to nie pocztówkowe kadry z egzotycznej przyrody i orientalnej architektury. W obiektywie znaleźli się przede wszystkim ludzie. Robotnicy przy pracy, kobiety z dziećmi w chustach na plecach, studenci w stołówce, przechodnie. Widz ma wrażenie, że portretowani ludzie patrzą w aparat z zaciekawieniem i sympatią, choć wiele zdjęć pokazuje ciężką pracę - naprawę zniszczeń po wichurze, handlarzy ciągnących przeładowane wózki, biedę japońskich wsi lat 30.

Nie brak ujęć przyjemniejszych stron życia. Na fotografiach nocnych miejskich rozrywek obserwujemy obyczaje zmieniające się po wyjściu kraju z międzynarodowej izolacji: młodzi Japończycy „przy kieliszku” są ubrani w zachodnie stroje, tymczasem starsi mężczyźni poprzestają na noszeniu kapeluszy do kimon i zakładaniu chodaków geta po europejsku - na bose stopy. Kobiecy strój pozostaje tradycyjny, a bogatsze Japonki upinają kunsztownie włosy. W teatrze kabuki Minami-za w Kioto Aleksandrowicz fotografuje zarówno aktorów w maskach, jak i odświętnie ubraną widownię - trudno ocenić, kto wygląda bardziej egzotycznie. Historyczną wartość mają kadry pokazujące zapomniane zwyczaje - o popularnej niegdyś grze hanetsuki przypominają sfotografowane rakietki hagoita, drewniane lalki do przebierania wypełniają jedno z licznych „sklepowych” ujęć.
Joanna Michalska

Wyświetl posty z ostatnich:
Skocz do:
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach