M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Zbiurokratyzowany świat sztuki
Cytat

Dave Hickey

Prowokacyjne wypowiedzi Hickeya mogą irytować - i rzeczywiście zirytowały niejednego „poważnego" krytyka sztuki. Przeciwnicy jego stylu pisania o sztuce zarzucają mu wulgarny "metafizycyzm". Co jest jednak niezaprzeczalne, Hickey ma świetne, lekkie pióro. Przytoczmy jedno zdanie: „One [zdjęcia Mapplethorpe'a] mogą żyć w domu sztuki i przemawiać językiem sztuki do każdego, kto chce słuchać, ale prawie na pewno są »na temat« szerszego i bardziej zawrotnego doświadczenia, do którego przynależy sztuka - [doświadczenia], do którego życzylibyśmy sobie, żeby raczej nie przynależała („Nothing Like the Son: On Robert Mapplethorpe's X Portfolio"). Jego teksty pochłania się z pasją, delektując się zdaniem po zdaniu, co czasami nie koniecznie zachęca do głębszej autorefleksji, ale oczywiście jej nie wyklucza. Czyż jednak często nie postępuje on podobnie do Mapplethorpe'a, czyli rozmawia z każdym, o takiej sztuce, o której nie wszyscy chcą wiedzieć, i o której niewielu potrafi rozmawiać bez moralizowania, czy niepotrzebnego teoretyzowania?

Jak podał dwa lata temu Hickey, decyzja porzucenia pisania o sztuce współczesnej spowodowana została tym, że świat sztuki został nadmiernie zbiurokratyzowany, co przyczynia się do jego stagnacji; artykuł w „MailOnline" porównuje ten świat do dziewiętnastowiecznego salonu, który propagował przeciętniactwo, przyznawał nagrody dla tych z właściwymi koneksjami i wyhamowywał progres. Rzeczywiście, rosnącej instytucjonalizacji sztuki współczesnej nie sposób nie zauważyć, widać to choćby po tym, że centralne miejsce w jej popularyzacji przynależy dzisiaj do kuratorów, galerzystów, organizatorów targów sztuki, konsultantów kolekcjonerów, nawet PR-owców; to oni decydują, kto jest ważny, a kto nie w dzisiejszej sztuce; sami artyści czy krytycy, niewiele tu mają do powiedzenia. Często powtarzany argument, że dzisiaj więcej ludzi ogląda pokazy sztuki współczesnej niż kiedykolwiek, niewiele ma wspólnego z rzeczywistym zainteresowaniem sztuką - chodzenie na wystawy stało się „stylem życia". Żeby się o tym przekonać, wystarczy wybrać się na poniedziałkowe wieczory dla młodych „MoMA supporters", gdzie króluje aura wieczoru z drinkiem w ręku, z „Nenufarami" Moneta w roli części eleganckiego wystroju wnętrza z barem. „Żyjemy w okresie szczególnej pustki, kiedy o sztuce mówią wszyscy, ale czynnie w nią zaangażowanych jest bardzo niewielu" - to jeden z komentarzy. Pod tym względem świat sztuki upodobnia się do świata mody, a w świecie, gdzie króluje glamour, artyści-celebryci nazywani są po imieniu: Marina, Jeff, Damian - jak supermodelki, gwiazdy filmowe i piosenkarskie.

Oczywiście kultura „gwiazd" wśród artystów nie jest niczym nowym. Co jednak odróżnia na przykład Jeffa Koonsa od Jacksona Pollocka - czy nawet Andy'ego Warhola - świetnie uchwycił Barry Schwabsky w artykule opublikowanym w „The Nation" przy okazji retrospektywy Koonsa w Whitney Museum of American Art": „Koons doprowadził do perfekcji sztukę posługiwania się tym samym gównem, które oferują hipermarkety z tanimi towarami - na przykład, zwykłym wiaderkiem albo kiczowata figurka - i zrobienia z niego czegoś dużo lepszego, niż wszystko co możesz posiąść, i w ten sposób kupujący jego sztukę mogą poczuć się lepsi od plebsu, bez konieczności posiadania lepszego niż on gustu". Koons jest artystą reakcji, uwierzytelniającym to, co w dzisiejszej kulturze najpłytsze i najbardziej cyniczne, czego nie można zarzucić ani Pollockowi, ani Warholowi. Recepta na sukces à la Koons jest dzisiaj powielana ad infinitum: prowokacja, kolejna prowokacja (najlepiej, jeżeli spowoduje reakcję konserwatywnych kręgów społecznych) poparta samoreklamą, i, jeżeli pozwolą na to środki finansowe, reklama w którymś z międzynarodowych pism artystycznych. Sukces w dzisiejszym świecie artystycznym przekłada się często na ilość reklam w „Artforum", które Jerry Saltz nazywa „pornosami świata sztuki" (krytyk ten pisze obszernie na ten temat w najnowszym artykule na blogu „Time magazine").

Cytat
P.S.: Warhol zwykł nosić ze sobą magnetofon kasetowy. Był zawsze włączony i Andy nosił [zapasowe] baterie w kieszeni. Nazywał go swoją „żoną” i twierdził, że go chroni. To było dlatego, że gdy ludzie wokół niego wiedzieli, że byli nagrywani, zapominali o złości i nieszczęściu i próbowali zrobić „dobre nagranie”. Miałem nadzieję, że Facebook będzie działał w ten sposób, ale…. Dave Hickey, post 20 sierpień 2014 na FB

Marek Bartelik prowadzi nieregularny blog: marekbartelik.wordpress.com
http://www.obieg.pl

Całość.

Wyświetl posty z ostatnich:
Skocz do:
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach