Gdy mężczyzna znany wszystkim jako pan Pszczołowaty zobaczył na ekranie kamery wewnętrznego monitoringu, kto czeka na niego w sklepiku – spadł z krzesła. Kiedy kilka sekund później do jego gabinetu wbiegła jak zwykle radosna siostrzenica Marysia, Pszczołowaty wciaż próbował odzyskać godność oraz pozycję siedzącą.
- Co się stało, stryju? Nic ci nie jest? – dziewczyna była rozczulajaco zatroskana widokiem mężczyzny walczącego z grawitacją.
- Nie, dziecko, wszystko w porządku... Coś mi spadło pod biurko. Co cię sprowadza?
- W sklepiku jest jakiś pan, który chce się z tobą widzieć. Tylko, że... - Marysia skrzywiła nosek w oznace wątpliwości.
- Tak, moje dziecko? - Pszczołowaty postanowił odegrać swoją rolę dla dobra młodej dziewczyny choć doskonale wiedział, co usłyszy.
- Tylko on jest jakiś dziwny, stryju. Mówi, ze potrzebuje petardy, petardy na kawki, tak dokładnie powiedział. I mówił, że ty będziesz wiedział o co chodzi... Domyślasz się, po co przyjechał?
- Marysiu, to pewnie rolnik, który ma kłopoty z ptakami niszczącymi uprawy i chce kupić petardy, by je odstraszać. Pewnie ktoś mu powiedział, że może u nas dostanie. Wiesz, nasze gospodarstwo słynie w okolicy z zastosowanych rozwiązań... – Pszczołowaty przerwał uświadomiwszy sobie, że zaczyna wygłaszać jakieś komunały, które zapewne pamiętał ze szkolenia ‘przykrywkowca’. Chrząknął i powiedział: - No to chodźmy do tego pana, klient nie może czekać, prawda, moje dziecko?
Idąc za Marysią do tylnego wejścia do sklepiku, Pszczołowaty wciąż się łudził, że to nic poważnego. Owszem, rozpoznał meżczyznę w sklepie i usłyszał właściwe hasło, ale... moze to tylko ćwiczenia? Wziął głęboki oddech i wszedł do sklepiku.
- Stryju, to jest ten pan. Prosze pana, mój stryj, pan Pszczołowaty – dziewczyna przedsatwiła sobie mężczyzn najlepiej, jak umiała nie wiedząc, kim jest przybysz.
Mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu odezwał się gospodarz, zwracajac się do Marysi.
- Zostaw nas, moje dziecko. Ja się wszystkim zajmę...
Gdy dziewczyna zniknęła na zapleczu a ciche skrzypnięcie drzwi zewnętrznych upewniło pozostałych wewnątrz, że wyszła także z baraku, pułkownik Pleśniak wyciągnał dłoń.
- K-200D... Ile to już lat?
- Nie na tyle dużo, bym zaczął za tobą tęsknić, stary pryku... Postarzałeś się, P-50. Nie pytam, co cię sprowadza. Zapytam tylko: jak bardzo źle jest? – Pszczołowaty, bo pod takim pseudonimem od kilkudziesięciu lat żył Agent K-200D, zbrojmistrz Grupy Ricoh, uścisnął wyciągniętą dłoń.
Genowefa Blenda wpadła do komendy w towarzystwie kilkunastoosobowego dworu zastępców, asystentów, asystentów politycznych, doradców oraz asystentów doradców i doradców asystentów politycznych. Dla postronngo obserwatora świta Koordynatorki Służb wyglądała jak zbieranina przypadkowych ludzi, ale dla Blendy był to swietnie wyszkolony zespoł fachowców, bez którego nie mogła funkcjonować. Czuła się wśród nich jak w rodzinie – i rzeczywiście, z większością przypadkowo była spokrewniona.
Wśród funkcjonariuszy zapanowała panika i chaos, gdy tylko kilka rządowych limuzyn podjechało pod wejście do budynku. Owszem, niezapowiedziane wizyty i kontrole w wykonaniu tzw. Czynników nie były dla policyjnych wyjadaczy niczym nowym, ale tym razem wszystko było inne: tej niezpowiedzianej wizyty nikt wcześniej nie zapowiedział, nie podesłał listy spontanicznych pytań, które zostaną zadane wraz z sugestiami właściwych odpowiedzi, nikt nie zasugerował przygotowania dokumentów do wyrywkowego sprawdzania – nic! Funkcjonariusze w popłochu nurkowali pod biurka, wybiegali tylnym wyjściem na parking, by udać się na patrole w najniebezpieczniejsze dzielnice miasta a do toalety ustwała się kolejka policjantów i policjantek trzymajacych się za brzuchy. Jednak pani minister nie zwracała an to najmniejszej uwagi, pędząc po korytarzach pokrytych sinozieloną lamperią wprost do gabinetu komisarza Niko N. D. Five. Nie zatrzymała się nawet w sekretatiacie, rzucajac jedynie wyraźnie zagubionej pani Basi gromkie ‘Blenda, z ministerstwa’ i napierajac pokaźnym biustem na drzwi do pokoju zajmowanego przez Amerykanina. Za nią wtoczyła się cała świta, wypełniejac szczeelnie spore pomieszczenie ministerialną powagą. Przez kilkanaście sekund panowała niczym niezmącona cisza, poczym z gabinetu – pomiędzy rozstępujacymi się współpracownikami – wyszła sama pani minister i spokojnie zwróciła się do sekretarki.
- Co mu jest?
- Komu? - niezbyt grzecznie odpowiedziała pytaniem na pytanie pani Basia.
- No komisarzowi Niko?
- Nie wiem. Od kilku godzin nikt go nie widział...
- Jak to?! Przecież siedzi tam, za biurkiem... I nic nie mówi, nie rusza się, tylko się trzęsie... - Genowefa Blenda starała się zachować spokój.
- Ale to jest inspektor Keller – odpowiedziałą sekretarka.
- Aha, rozumiem – odparła Koordynatorka, chociaż niewiele rozumiała. - To skoro nie ma komisarza, proszę mi wezwać najwyższego stopniem oficera – dodała po chwili.
- Najwyższy stopniem w komendzie jest obecnie inspektor Keller – pani Basia bardzo starała się, aby odpowiadać rzeczowo.
- Ten w gabinecie? - upewniła się Blenda.
- Uhm... Tak, ten w gabinecie...
- Aha, rozumiem – pani minister uznała, że poprzednio to jednak coś jeszcze rozumiała, ale teraz to już jedzie po bandzie z kłamstwami. - Ale on w jakimś transie jest... Może niech mu pani kawy zrobi, mocnej takiej? - zwróciła sie do sekretarki z uśmiechem.
- Kawy... No kawy to raczej bym mu nie dawała, pani minister. Dwanaście wypił zanim zaczął się telepać... Mocnych takich, raczej – pani Basia,która pierwszy raz w życiu rozmawiała z kimś w randze ministra czuła, że zaraz się rozpłacze.
- Aha, rozumiem... - twarz urzędniczki wyrażała coś całkiem odwrotnego. - No ale ja MUSZĘ z nim porozmawiać, natychmiast! - właścicielka twarzy uniosła głos w pierwszym objawie paniki. Doradcy milczeli, pracowicie robiąc notatki w małych notesikach.
- To... To tam w prawej szufladzie pan komisarz trzyma takie batoniki zdrowotne i oczyszczające z toksyn, bardzo drogie, może by mu dać do pożucia? Panu inspektorowi, znaczy... - pani Basia wiedziała, że jej szef z niewiadomych przyczyn czasem wyglądał na nieobecnego raczej, ale po batoniku wszystko mu szybko mijało.
- Henryczku – pani minister zwróciła się do najblizej stojącego asystenta. - Zapodaj inspektorowi batona do pożucia, natychmiast!
Po kilku minutach pracowitego wciskania batoników zdrwotnych w usta inspektora Kellera, które ten dzięki wysokoamplitudowemu drżeniu żuchwy natychmast śrutował i przełykał niby wściekły bóbr młodą brzozę, w oczach policjanta zatliło się światełko inteligencji – szczątkowej, ale zawsze. Chwilę później Keller jęknął, zerwał się z fotela i wygalopował z gabinetu, pomimo prób przechycenia go najpierw przez zasłaniajacy drzwi biust pani minister, potem przez jej asystentów. Zrobiło się spore zamieszanie, wszyscy zaczęli na siebie krzyczeć z wzajemnymi pretensjami, Genowefa Blenda zwalniała jednych asystentów i doradców – winnych, jej zdaniem, zaniedbaniom – awansowała innych a ci nieobjęci ruchami kadrowymi robili pracowicie notatki. Pani Basia schowała się pod biurkiem i cichutko popłakiwała.
Nagle wszystko umilkło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do gabinetu jakby nigdy nic wszedł Keller. Wyglądał na nieco zmaltretowanego, ręce trochę mu jeszcze drżały, ale znowu był sobą.
- Jeeeezzzuuu, jak mi się lać chciało – jęknął i ze zdumieniam zaczął przyglądać się twarzom obecnych. - Kim jesteście? - zpytał w końcu.
- Genowefa Blenda, minister – Koordynator Służb. Chciałam się spotkać z pańskim szefem, ale podobno zniknął, zatem pan musi mi odpowiedzieć na kilka pytań, inspektorze i to natychmiast.
- Słucham, pani Minister – Keller zamienił się w słuch wyczuwając każdą komórką zatrutego kofeiną organizmu szansę na awans.
Pani minister spojrzała w oczy policjanta a na jej twarzy odmalowała się najwyższa powaga, w zasadzie państwowa. Chwyciła Kellera za ramię i spytała:
- Czy zna pan porucznika Tama Rona z filipińskiej policji narodowej?
Gdy po niemal trzech godzinach zwiedzania grupa turystów z przewagą Japończyków, błyskających wściekle swoimi Pentaxami Q dotarła wreszcie do końca trasy turystycznej na poziomie J-III kopalni soli w Wieliczce i zmierzała do szybu windy, która miała ich wywieźć 130 metrów w górę na powierzchnię, dyskretnie oddzieliło się od niej trzech mężczyzn. Od pewnego czasu szli na końcu grupy i gdy wszyscy turyści minęli załom niezbyt szerokiego korytarza, trójka maruderów wskoczyła niepostrzeżenie do mijanego bocznego tunelu. Szli nim pośpiesznie przez chwilę aż ich drogę zamknęła drewaniana ściana z tablicą ze znakiem zakazu wejścia, trupią czaszką z piszczelami i napisem ‘Uwaga! Niebezpieczeństwo! Wstęp wzbroniony!’. Idący na przedzie mężczyzna wyciągnął z kieszeni niewielkiego pilota i nacisnął przycisk. W drewnianej zaporze coś stuknęło i niewielki fragment ściany odsunął się z sykiem, ukazując ukryte, niewysokie drzwi, zza których wylało się oślepiajaco jaskrawe światło. Mężczyżni przeszli kolejno przez śluzę osłaniajac oczy rękoma i pochylając głowy. Zaraz potem przejście zniknęło z cichym sykiem ukrytego mechanizmu, zamieniajac się znowu w jednolitą ścianę desek.
- Jasna cholera, naprawdę musimy za każdym razem łazić trzy godziny po tych pieprzonych podziemiach, żeby móc spokojnie pogadać?! - Z, jeden z trzech członków supertajnej komisji znanej pod pseudonimem Trzy Bobry zaniedbał się nieco ostatnio i bieganie za japońskimi turystami dało mu się we znaki.
- Pewnie, przecież moglibyśmy się spotkać w jakiejś warszawskiej restauracyjce, co? - jego kolega znany jako X prychnął znacząco.
- Dajcie spokój! My możemy się spotkać gdziekolwiek, ale oni? – Y, trzeci i najstarszy z mężczyzn wsakzał głową w kierunku metalowych drzwi majaczących na końcu jasno oswietlonego korytarza, którym obecnie szli. – Oni nie mogą ryzykować dekonspiracji – dodał cicho.
Grupa dotarła do końca tunelu. Każdy z meżczyzn po kolei zeskanował w czytniku swoją kartę magnetyczną, przykładając jednocześnie oko do skanera siatkówki. Gdy ostani z przybyszów zakończył procedurę, nad metalowymi drzwiami śluzy zapłonęło zielone światełko, ale drzwi pozostały zamknięte. Trzy Bobry stały przez chwilę w milczeniu. Potem wymienili spojrzenia i Z, klnąc cicho, podszedł do metalowych drzwi i walnął w nie kilkukrotnie pięścią. Kilkanaście sekund później dało się słyszeć zgrzyt przekręcanego zamka i drzwi wreszcie się otworzyły. Stał za nimi niewysoki mężczyzna w okularach i białym kombinezonie, który uśmiechał się przepraszająco.
- Witajcie, Bobry. Pardonsik za skuchę z drzwiami, ale skaner wisi na Windowsie 10 i się wysypał, znowu – okularnik zaprosił gestem mężczyzn do środka.
- Pierwsza śluza zadziałała prawidłowow? - zdziwił się Y.
- A bo tamten szrot na Linuksie wisi. Za miesiac mają upgrade do Windowsa robić, to też się wysypie, spoko – wyjaśnił facet w kombinezonie.
- Są już? - zapytał X, zmieniajac temat.
- Czekają od wczoraj. Wiecie, gdzie iść? Ja muszę zresetowwać kompa – okularnik skinął i zniknął za jednymi z wielu identycznych, nieoznaczonych drzwi widniejących w każdej z trzech ścian kwadratowego pomieszczenia, w którym się znaleźli. Mężczyźni skierowali się do innych. Za nimi weszli do korytarza, minęli kilka skrzyżowań z innymi korytarzami, skrecając na trzecim w lewo. W końcu dotarli do kolejnych drzwi, za którymi była niewielka, ale luksusowo wyposażona sala konferencyjna, a w niej następne drzwi – do toalety.
Na wygodnych fotelach za stołem konferencyjnym siedziało dwóch mężczyzn. Wstali na widok wchodzących i wymienili z nimi uściski dłoni. Gdy zakończono już uprzejmości i wszyscy zajeli swoje miejsca, X zagaił spotkanie.
- Panowie, sprawy się naprawdę bardzo pokomplikowały. Mamy od cholery wątków i naprawde nie wiem, czy ktoś to tam na górze ogarnia. Liczymy na twoją pomoc – spojrzał na jednego z mężczyzn, którego zastali w sali.
Czlowiek ten znany był w międzynarodowych kręgach naukowych pod swoim prawdziwym (mniej lub bardziej) nazwiskiem i robił tam błyskotliwą karierę genialnego matematyka, mistrza logiki formalnej i teorii mnogości. Spadkobierca Tatarkiwicza, Lwowskiej Szkoły Matematycznej, profesorów Ajdukiwicza i Iwanusia miał też dodatkowe zajęcia: był ludzkim wcieleniem superkomputera, chodzacą inkarnacją algorytmów dedukcji w oparciu o logikę zerojedynkową i jej rozmyte postacie. Znany w kręgach służb jedynie jako p.l.w.k był w stanie dostrzec w ułamku sekundy to, czego inni nie widzieli wpatrujac się w problem tygodniami. Po nocy spedzonej w podziemnym apartamencie Tajnej Bazy Rządowej nr 13 i obfitym (choć nieco może przesolonym...) śniadaniu, p.l.w.k zdawał się zrelaksowany, gdy zaczął mówić.
- Przeanalizowałem dostępne informacje. Na tę chwilę wygląda to następująco...
Mężczyźni zaczęli robić notatki, gdy p.l.w.k kontynuował.
- Inspektor Kadyszek z policji, dawniej znany jako agent K-10D. To on dostał sprawę morderstwa i jako pierwszy skojarzył, analizując modus operandi sprawcy, że może chodzić o M4/3. Kadyszek miał mały wypadek, nie wiemy jeszcze, czy miało to zwiazek ze sprawą. W kazdym razie wraca do zdrowia. Jest wciąż w szpitalu na obserwacji, nasi ludzi w przebraniach pielęgniarek mają na niego oko... Wybralismy ogolonych tym razem...
- W porządku. Pleśniak? - zapytał jeden z Bobrów.
- Pułkownik Pleśniak, dawniej agent P-50. To do niego najpierw zadzwonił Kadyszek a Pleśniak poinformował Centralę. O ile wiem, dostał polecenie zorganizaowania Drużyny, tak na wszelki wypadek. W tej chwili zapewne ‘wybudza’ uśpionych agentów, nie mamy z nim kontaktu ze względów bezpieczeństwa.
- Grupa RICOH znowu w akcji... Będzie bolało – mruknął Z.
- Na poziomie rządowym akcję kordynuje pani Koordynator. O ile wiem usiłowała spotkać się z komisarzem Five z policji, by wyjaśnić kwestię Tama Rona – p.l.w.k zawiesił głos, jagby oczekując pytania.
- A kto to, do cholery, jest? - oczkiwania analityka spełnił Y.
- To oficer policji z Filipin, prawdopodobnie powiazany z wywiadem. Polska policja współpracowała z nim za pośrednictwem Interpolu przed laty w sprawie morerstwa obywatelki Filipin. Jej ciało trafiło do Polski, ale zbrodnia mogła być dokonana na Filipinach.
- W jaki spoób ciało trafiło do nas? - chciał wiedzieć któryś z Bobrów.
- Znaleziono je w aparacie fotograficznym marki Pentax – wyjaśnił p.l.w.k
- Jak, do cholery, ciało Filipinki zmieściło się w aparacie?! - Z spojrzał na analityka ze zdumieniem. - No ja wiem, oczywiście, że Filipińczycy raczej nie są pokaźni, ale Pentax, o ile wiem, robi najmniejsze profesjonalne aparaty APSC i FF na świecie?!
- Cóż, może nieprecyzyjnie się wyraziłem: to był fragment ciała. Sciślej – palec. No ale jak jest palec, to musi być też gdzieś reszta Filipinki, prawda? Elementarne, Z...
- I co, znalzała się? - tym razem X chcił zaspokoić ciekawość.
- Nie - odparł p.l.w.k. - Ale odnieśliśmy wrażenie, że strona filipińska nie gra z nami fair. Tam Ron sugerował, że wie więcej, niż może powiedzieć, ale odsunięto go od sprawy.
- To czemu do niego wracamy?
- Po wypadku, gdy Kadyszek wybudził się z omdlenia, twierdził, że koniecznie musimy odnaleźć Tama. Znajac jego legendarną intuicję, Centrala zdecydowała się sprawdzić ten trop – wyjaśnił analityk.
- No i co? Blenda dowiedziała się czegoś od Amerykanina? - chciał wiedzieć X.
- No właśnie, tu jest problem... Five zniknął dziś rano. Kamery monitoringu pokazują, że do jego gabinetu wszedł dziwnie ubrany człowiek, potem razem wyszli z budynku. Ale nikt z pracowników nie widział ani przybysza, ani momentu, gdy wychodził z komisarzem. Mamy kolejną zagadkę, pani minister zleciła jej wyjaśnienie inspektorowi Kellerowi z policji.
W sali zapadła cisza. Przerwał ją po chwili X.
- Czyli... Nic nie wiemy?! Strasznie to popieprzone... Jesteś w stanie to ogarnąć i wyciągnąć jakieś wnioski? - spojrzał z nadzieją na genialnego analityka.
- Nie. Jeszcze nie. Za mało danych – odparł tamten po chwili namysłu. - Ale jest może ktoś, kto ma klucz do zagadki...
Zgromadzeni mężczyźni ożwili się słysząc te słowa.
- Facet znany pod pseudonimem Apas. Oficer Królewskiej Konnej... - zaczął p.l.w.k
- Kandyjskiej Królewskiej Konnej?! - Y pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Nie, nie Kandayjskiej. Irlandzkiej...
- To Irlandczycy mają Królewską Konną?! Cholera, nie wiedzialem! - tym razem Z, który był miłośnikiem militariów nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
- Cóż, Irlandczyzy tez nie wiedzą – wyjaśnił analityk. - Przynajmniej wiekszość z nich. To jest supertajnie supertajna tajna organizacja. Przy niej SAS to harcerze...
- Możemy go jakoś namierzyć? Tego Apasa? - spytał X.
- Próbowałem. Niestety, to kloszard, wrak człowieka. Widziany ostatnio w Cork, mieszka pod mostem nad rzeką Lee, wybiera żarcie ze śmietników. Podobno posypał się, całkowity rozpad osobowości, wydaje mu sie, że jest pisarzem... Fałszywy trop. Musimy poradzić sobie sami...
Po niedawnym ożywieniu nie było śladu, w sali zapadła przygnębiajaca cisza. Przerwał ją drugi z mężczyzn, którego Bobry zastały w sali. Potężnie zbudowany, dwumetrowy olbrzym wyglądajacy jak starszy i bardziej uzdolniony brat Conana Barbarzyńcy milczał dotąd, przy.słuch.ując się rozmowie. Jako dowódca elitarnej jednostki antyterrorystycznej FGZ-540 nie cenił zbyt wysoko gadania, wolał działać. Uznał jednak, że ktoś musi jasno podsumować wnioski wypływające z analizy sytuacji.
- Posrana sprawa, panowie – głos majora Opiego, pieszczotliwie zwanego przez podwładnych Opiszonem zabrzmiał w sali jak grom, choć jego właściciel starał się raczej szeptać.
- Nie mogłeś tego ująć bardziej obrazowo, majorze – p.l.w.k spojrzał na kolegę.
- Ja nie lubię owijać w bawełnę, stary – odparł komandos.
CDN...?
Errata: Przepraszam za kropki w wyrazie pod koniec, ale skrypt to zinterpretował jako wyraz na 'ch'