Cytat![]()
http://www.pawelzak.com/
Jak fotografować kwiaty i nie popaść przy tym w banał? Z Pawłem Żakiem rozmawia Robert Urbański.
Gdy wpiszemy w przeglądarkę internetową hasło: „fotografia, kwiaty", to okaże się, że tak naprawdę bardzo niewielu fotografów było w stanie zmierzyć się z pozornie jednym z najłatwiejszych tematów. Wspomnę tu o twórczości Karla Blossfeldta, Roberta Mapplethorpe'a, Rona Van Dongena oraz o Pańskich „kwiatobrazach". I... to już chyba wszyscy, których można wymienić. Na palcach tylko jednej ręki. Dlaczego tak się dzieje? Przecież to jest bardzo wdzięczny temat. W czym tkwi trudność?
Myślę, że zdjęć kwiatów nie brakuje. Także dobrych zdjęć kwiatów, w znaczeniu atrakcyjności formy plastycznej czy walorów dekoracyjnych. Tkwi w tym paradoks: ponieważ kwiaty to temat łatwy, sam w sobie atrakcyjny wizualnie i podejmowany przez wielu, a szczególnie chętnie przez amatorów, trudno stworzyć obraz wart zapamiętania.
Oprócz autorów, których pan wymienił, wspomniałbym jeszcze o Imogen Cunningham, a z bardziej współczesnych o Tomie Barilu.
Wielu znanych autorów podejmowało również pojedyncze próby uwiecznienia kwiatów, czy robiło krótkie serie. Jeśli chodzi natomiast o tworzenie dużych cykli zdjęć kwiatów, bardziej stanowcze próby, to artystów, którzy w ten sposób zapisaliby się w historii fotografii, jest rzeczywiście niewiele.
Zdjęcia Blossfeldta, choć wykonane prawie sto lat temu, do dziś nie straciły nic ze swojej świeżości. Na czym polega ich uniwersalność?
Są one makrofotografiami - widokami niedostępnymi dla „nieuzbrojonego" oka. Każdy, kto je ogląda, widzi kawałek świata, którego na co dzień zobaczyć nie może - to pierwsza sprawa. Po drugie - Blossfeldt swoje rośliny preparował i oczyszczał. Co bardzo ważne, to nie są zdjęcia obiektów saute, naturalnych. Poza tym on miał bardzo analityczne podejście do roślin. Jeśli dostrzegamy w nich piękno, to dlatego, że chcemy je dostrzec. A nie dlatego, że intencją fotografa było zbudowanie pięknego obrazu. Artystę interesował porządek natury i jego związek z porządkiem kultury, wytworami ludzkiego umysłu i rąk, a zwłaszcza architektury i sztuki ornamentu. Interesowało go odnalezienie wspólnoty porządków między naturą a kulturą. I to mu się udawało.
Po nim, o ile wiem, takich prób już nikt nie podejmował, bo skoro on zrobił to tak dobrze, to nie warto było tego już powtarzać. Myślę, że dlatego jego fotografia wciąż jest świeża.
![]()
http://www.karlblossfeldtphotos.com/
Wydaje się, że jego zdjęcia są niezwykle uniwersalne - doskonale spełniają rolę zarówno ilustracji do akademickiego zielnika, jak i dzieł sztuki, które można oprawić w ramy i powiesić na ścianie.
Tak, to też jest prawda. Blossfeldt podpisywał je łacińskimi nazwami, ale na pewno nie był botanikiem [w przeciwieństwie do Van Dongena - przyp. R.U.]. Był profesorem sztuki. To, co go interesowało, to właśnie architektoniczny porządek, który odnajdywał w świecie przyrody i mocno wydobywał swoimi zabiegami technicznymi.
Czy wiadomo, jak powstawały te zdjęcia?
Wiem, że fotografował na szklanych płytach aparatem wielkoformatowym. Używał światła dziennego - jego pracownia miała okna wychodzące na północ, dzięki czemu dysponował bardzo równym, miękkim światłem przez cały dzień. Większość roślin była fotografowana w pozycji leżącej, czasami były one oparte o tło z racji bardzo długich czasów ekspozycji. Gdyby postawić je w wazonie, aparat zarejestrowałby poruszenia spowodowane więdnięciem, ruchem powietrza i podłoża w studiu - wiem to z doświadczenia.
Jakimi środkami się posłużyć, aby pozornie prosty temat ukazać w sposób oryginalny i przyciągający uwagę widza? Czy wymaga to szczególnego przygotowania artystycznego, wizualnego itp.?
![]()
http://www.photoeye.com/b...m?catalog=TY100
Nie mam żadnej specjalnej metody w tej dziedzinie, natomiast mogę spróbować opisać, czym różnią się zdjęcia Blossfeldta i Mapplethorpe'a od zdjęć wielu innych autorów fotografujących kwiaty, których prace nie wywierają na widzach tak silnego wrażenia. Sądzę, że kluczem do obrazu, który widz zechce zapamiętać, jest potraktowanie wyjściowego obiektu (rośliny) jako materiału do powiedzenia czegoś ważnego i autorskiego o naturze świata w ogóle, a nie mimetycznego obrazu, fragmentu rzeczywistości widzialnej - ten zawsze będzie nieco rozczarowujący, choćby dlatego, że nie pachnie.
Myślę, że rośliny na zdjęciach Mapplethorpe'a są jedynie pretekstem, podobnie jak u Blossfeldta. Nie chodzi o urodę kwiatów, tylko o pewną wspólnotę doświadczenia i formy między rośliną a na przykład ciałem ludzkim, co bardzo mocno widać u Mapplethorpe'a. Jego zdjęcia roślin są bardzo podobne do zdjęć ludzi, których fotografował. Gdy fotografował dla siebie, wybierał osoby bardzo dbające o ciało, w doskonałej formie fizycznej, zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Podobnie postępował z roślinami. Uwieczniał kwiaty świeżo ścięte, które jeszcze nie poczuły, że zaraz padną - gdy były jeszcze w rozkwicie, dumie z własnej doskonałości, w „narcystycznym wzwodzie". Podobnie było z ludźmi na jego zdjęciach.
Roślina jest pretekstem. Na fotografiach nie ma podpisów dotyczących gatunków, bo to nie jest ważne, ani też tytułów typu „romantyczność" albo „wzruszenie" lub czegokolwiek, co prowadzi w stronę banału. To forma przekazu mówi: zobacz tak jak ja, jak jesteśmy podobni.
Myślę, że nie ma żadnej metody na fotografowanie kwiatów -znajduje się „to coś" albo nie. To jest tak jak z pejzażem - nawet jeśli jest świetnie sfotografowany, i tak brakuje zapachu, wiatru i jeszcze wielu elementów. Podobnie jest z kwiatem - jeśli jest tylko rośliną, to ja wolę patrzeć na żywy kwiat niż jego zdjęcie, które go tylko doskonale odtwarza. Jeżeli autor nie zaproponuje czegoś więcej, to jestem znudzony - czuję, że to jest banał.
Jaka była geneza powstania cyklu „kwiatobrazów"? Wiele osób tak nazywa te zdjęcia, choć Pan tego nie robi.
Ja rzeczywiście tak ich nie nazywam, choć wiele osób mówi, że mają one strukturę podobną do prac graficznych, do malarstwa. Sądzę, że stąd się to wzięło.
A jaka jest geneza tego cyklu? Myślę, że pierwszym impulsem do zwrócenia obiektywu w stronę kwiatów była moja nieśmiałość wobec kobiet. Może na tym się zatrzymajmy.
![]()
fot. Paweł Żak
Czy cykl jest już zamknięty, czy też go Pan kontynuuje?
Nadal go rozwijam. Pojawiły się inne rzeczy - trawy, zielsko przydrożne, owoce. Ostatnio w tej samej manierze plastycznej fotografuję pejzaże.
Proszę powiedzieć kilka słów na temat wyboru formy prezentacji „kwiatobrazów". Nie są to zdjęcia, które dobrze wyglądają w Internecie - cała ich potęga i urok objawia się dopiero na dużych rozmiarów odbitkach.
Cieszę się, że Pan to postrzega podobnie jak ja. Mam też poczucie ogromnej straty, gdy swoje prace muszę z konieczności, na przykład na wieczorach autorskich, wyświetlać na ekranie. To chyba tak naprawdę dotyczy każdej sztuki plastycznej. Ona nie po to ma swoją ustaloną formę w materii, żeby stwierdzić, że nie ma znaczenia, czy zobaczymy obrazek na ekranie. Nie można powiedzieć, że to jest to samo, bo to nie jest to samo. Waga tej materii, rodzaj połysku, struktura, format - to wszystko stanowi o sile wyrazu oryginału. Siłą rzeczy ekran sprowadza nam wszystko do jednego formatu i to jest potężna strata. Poza tym uważam też, że w oryginale, w tym przedmiocie materialnym, zawarte są jakieś energie, które siłą rzeczy na reprodukcję się nie przenoszą. I choćby ta reprodukcja była idealna, to jest coś takiego w oryginale, czego się nie da nazwać do końca. Nie można udowodnić istnienia tego, co ja nazywam energią oryginału. Wielokrotnie doświadczyłem tego w odniesieniu do prac innych osób. Dla mnie kopia powinna wywoływać tęsknotę za oryginałem, bo sama w sobie nie jest tym co on. W przypadku moich prac jest jeszcze taka kwestia, że one są dosyć trudne do zreprodukowania pod względem tonalnym i to zarówno w formie obrazu ekranowego, jak i wydruku. Wiele niuansów rozgrywa się w skali ciemnych i bardzo subtelnych półtonów. Fachowcy, którzy się tym zajmowali, mówili, że tego nie uda się wydrukować. Bardzo lubię, gdy oryginał pozostaje niedoścignionym wzorem.
![]()
fot. Paweł Żak
Czy może Pan zdradzić szczegóły techniczne tworzenia „kwiatobrazów"?
Fotografia jest specyficznym, jeśli chodzi o sztuki plastyczne, medium, ponieważ powstaje na dwóch etapach, prawie zawsze rozdzielnych - to fotografowanie i kopiowanie. Negatyw stanowi partyturę, zaś kopia jest autorskim wykonaniem, które może być różne - z tych samych nut można zagrać rzecz fantastyczną i słabą.
Na poziomie fotografowania mój warsztat przy tworzeniu „kwiatobrazów" jest bardzo prosty. Wiele kadrów powstaje w plenerze, trochę przygotowanym w tym sensie, że chowam się w cieniu, na jednym statywie mam kawał tła, na drugim roślinę, a na trzecim aparat.
Myślałem, że wszystkie zdjęcia tego cyklu powstały w domu.
Cześć z nich powstała oczywiście w domu, najchętniej w najciemniejszym kącie, tam gdzie światło jest bardzo miękkie, bo to jest bardzo ważne. Część zrobiłem w studio, w którym, pomimo że jest bardzo dobrze wyposażone, używam do zdjęć tylko jednej lampy ustawionej w przeciwnym kierunku i odbijam światło od ścian. Nie staram się budować skomplikowanych układów oświetleniowych połączonych z wyświecaniem pojedynczych fragmentów obiektu. Ważna jest forma sama w sobie. Używam aparatu średnioformatowego, usytuowanego blisko obiektu -takie półmakro. I to stanowi pierwszy etap - bardzo prosty.
Druga, ciemniowa część procesu jest dosyć specyficzna. Wykorzystuję w niej bardzo stare, mocno przeterminowane papiery, które nie nadają się już do normalnego kopiowania z racji tego, że mają znaczną gęstość zadymienia i słabą czerń.
![]()
fot. Paweł Żak
Odkryłem kiedyś wywoływacz dający bardzo wysoki kontrast, miałem zamiar uratować dzięki niemu trochę starych papierów, które posiadałem. Gdy zacząłem próby, okazało się jednak, że po pierwsze, kontrast był wyższy od zamierzonego, prócz tego czekało mnie mnóstwo dodatkowych niespodzianek. Po drugie, obraz nie chciał być czarno-biały, tylko jakiś taki brązowawo-popielato-dziwny. Po trzecie, pojawiły się jakieś plamy. Po czwarte, proces wywoływania trwał bardzo długo.
Na tym pierwszym etapie byłem rozczarowany, gdyż nie oto mi chodziło - chciałem przecież tylko, aby stary papier odzyskał walory nowego. Następne trzy odbitki sprawiły wielki zawód i miałem ten pomysł porzucić. Jednak przy kolejnych nagle na obrazie pojawiły się takie plamy, że po prostu „odpadłem". Nie umiem tego nazwać. To są rzeczy dziejące się poza słowami. Nie wiem, dlaczego plama w tym, a nie innym miejscu obrazu robi na mnie wrażenie, ale coś takiego miało miejsce. Wreszcie odkryłem coś dla siebie. Nie wiem, czy ktoś korzysta z tej techniki w taki sposób jak ja.
Wywoływacz jest ogólnie znany - zwany jest infekcyjnym bądź litowym. Stosowany był niegdyś w poligrafii, a obecnie można go kupić w sklepach fotograficznych z przeznaczeniem do fotografii artystycznej. Ja go nieznacznie modyfikuję, a przede wszystkim bardzo mocno rozcieńczam - otrzymuję wtedy obraz trochę bardziej przesunięty w stronę ciepłych tonów.
Wiem, że z tym procesem nieodłącznie związane jest pojawianie się plam na odbitce, natomiast nie mogę sterować miejscem, w którym one wystąpią. W związku z tym moje kopiowanie polega w większym stopniu na zapełnianiu kosza na śmieci. Powstaje bardzo wiele prac, na których spotkanie między obrazem a plamami tworzącymi się w różnych miejscach nic nie wnosi albo wręcz psuje go. Natomiast od czasu do czasu pojawiają się odbitki takie, o których myślę: „to jest to".
Tego sposobu bym nie wymyślił - wpadłem na niego przypadkiem i zachwycił mnie. On w ogóle jest trochę démodé, gdyż współczesna technologia sprawia, że możemy - a zatem wielu ludzi chce - panować do końca nad każdym szczegółem procesu.
Czyli robimy zdjęcia jak „nowe" i przerabiamy je na „stare", lokując plamy i wady obrazu w miejscu przez nas pożądanym?
No właśnie, chodzi o próby podrabiania efektów plastycznych w programie graficznym. Ja nie umiem tego robić, choć dosyć biegle posługuję się Photoshopem. Ktoś zamówił u mnie kiedyś takie zdjęcie komercyjne, tylko poprosił, aby plamy były umieszczone na obrazie „bardziej sensownie". Męczyłem się przy tym jak potępieniec nie dlatego, że nie umiałem stworzyć plam, tylko dlatego, że jak poddaję taki proces kontroli umysłu, to uzyskany efekt jest cały czas sztuczny i niedobry - ciągle chciałbym coś poprawić, a jak wiadomo lepsze jest wrogiem dobrego. Można przy tym oszaleć. Natomiast przypadek jest mądrzejszy ode mnie - od czasu do czasu. Kiedy on się wydarza, to wtedy mam chwilę wielkiej satysfakcji.
![]()
fot. Paweł Żak
Dlaczego pozostaje Pan nadal wierny tradycyjnej technice czarno-białej?
Jestem wierny i niewierny zarazem. Nadal pracuję w tej technice z przyjemnością, ale też sięgam po aparaty cyfrowe, i robiłem już z ich wykorzystaniem duże projekty artystyczne. Są jednak takie efekty, które dla mnie w cyfrze są nieosiągalne, choćby te związane z procesem wywoływania infekcyjnego czyli tego, o którym mówiliśmy. Tego się nie da zastąpić cyfrą, dlatego pozostaję wierny analogowi. Wcześniej było tak, że ta cyfra, na zakup której mnie stać, nie miała wystarczającej jakości. Współcześnie nawet sprzęt cyfrowy, który noszę na stałe w plecaku, daje obraz ciągły, bez pikselizacji, rozwarstwienia tonów. Od tej strony pozbyłem się oporów. Nadal jednak pozostają efekty, które są nieodtwarzalne i takimi nadal pozostaną. Nie da się zaprojektować programu komputerowego do pisania wierszy. Tak samo element przypadku, który pojawia się w procesach manualnych - bez względu na to, czy one są w znacznym stopniu skodyfikowane jak tradycyjne kopiowanie optyczne, czy też bardziej nieprzewidywalne jak moje, zawsze pozostaje. W cyfrze nie ma elementu przypadku i ciągle istnieje możliwość poprawienia obrazu. Dla mnie fajne jest to, że w fotografii analogowej muszę w pewnym miejscu się zatrzymać, ponieważ proces już się zakończył.
Myślę, że obraz analogowy jest bardziej przystający do rzeczywistości, bo jest w nim miejsce na przypadek i błąd, którego nie da się naprawić - ja mu też bardziej wierzę. Jak rozpoznaję, że fotografia jest analogowa, to oddycham z ulgą, że tam nic nie zostało zmanipulowane. Mogło zostać jedynie poddane interpretacji kontrastu, ilości widocznych szczegółów, ale nie ma na przykład sytuacji, że była latarnia na drugim planie i ktoś ją usunął. Z obrazem analogowym czuję się trochę bezpieczniej jako odbiorca. To samo chcę dać widzowi wtedy, kiedy mogę, kiedy uważam, że tak należy zrobić.
Wszystkie „kwiatobrazy" są robione jako odbitki pojedyncze - unikatowe. Nie ma tak zwanych edycji kilku sztuk. Gdy Pan jakąś sprzeda, to nawet dla siebie nic nie pozostaje.
Tak jest. Negatyw odkładam do oddzielnego pudełka, które jest oznaczone „negatywy nie do kopiowania". Na razie jeszcze nie odważyłem się ich zniszczyć, ale taki mam plan.
Przeżywa Pan coś takiego jak malarze, gdy sprzedają swoje obrazy. Nie szkoda Panu?
Chyba tak. Uczucia są wtedy mieszane. Z jednej strony rzeczywiście szkoda, a z drugiej - te prace nie są tanie - ja je naprawdę oddaję. Oddaję do końca. Czuję, że przez to cena, którą ustalam, jest bardziej fair. Zresztą nie mam szans powtórzenia tego samego efektu. A jeśli chodzi o robienie innych wersji -tego nie czuję. Zwłaszcza że, jak wspomniałem wcześniej, tak naprawdę robię ich dużo, ale wszystkie za wyjątkiem jednej, wybranej, są niszczone.
http://fotorobert.republi...i-pawel-zak.pdf
Paweł Żak w swoich pracach zatrzymuje chwile nadając im niezwykły, kontemplacyjny nastrój. W swojej artystycznej praktyce wykorzystuje dogłębną znajomość technik fotograficznych nie stroniąc również od środków pozafotograficznych. Kreuje niezwykle staranne realizacje precyzyjnie przygotowując fotografowane kompozycje często przyjmujące formę unikatowych autorskich odbitek. Od roku 2001 wykłada fotografię w Wyższym Studium Fotografii ZPAF, Uniwersytecie Warszawskim oraz uczelniach prywatnych. O.pl
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme created by opiszon, powered with Bootstrap and VanillaJS.
Strona używa plików cookie. Jeśli nie zgadzasz się na to, zablokuj możliwość korzystania z cookie w swojej przeglądarce.
my.pentax.org.pl