Dzwonek komórki zdołał zabrzmieć kilka razy, nim leżący na wznak na łóżku mężczyzna zareagował: najpierw mruknął, potem zakaszlał i wreszcie zrzucił zdecydowanym ruchem z twarzy najnowszy numer ‘Nuclear Instruments and Methods in Physics Research’, który czytał przed snem, by się odprężyć po pracy. Gdy opasły magazyn klapnął o podłogę, mężczyzna sięgnął po leżący na szafce aparat, spojrzał na wyświetlony numer rozmówcy, a następnie wcisnął przycisk odbioru rozmowy, przykładając słuchawkę do ucha.
‘Daaaaaj mi tę nooc!’ zawył głośnik wprost w membranę bębenka słuchowego p.l.w.k, głównego analityka i konsultanta polskich służb specjalnych.
- Jeeezuu, zmiłuj się! - zawył p.l.w.k do słuchawki. Panienka domagająca się nocy lekko przycichła.
- Sorry, szefuńciu, mamy małą wtopę na sprzęcie – na tle jej usiłowań wokalnych odezwał się jakiś męski głos. - Może się pan formalnie zidentyfikować?
- Cywilnie czy niecywilnie?
- No jak zagłuszamy, to niecywilnie, nie?
- p.l.w.k, numer operacyjny 07102…
- Zgadza się, p.l.w.k. Będzie rozmowa z Centrali. Informuję, że linia jest zabezpieczona przez wygłuszanie analogowe…
- Doprawdy?
- No…
- Dzięki, stary! Niesamowite, sam bym na to nie wpadł…
- Nie ma za co, ja tylko wykonuje moją pracę… Łączę!
Na linii dało się słyszeć jakieś trzaski i coś, co brzmiało jak łacińskie określenie linii krzywej. Po chwili jednak wszystko ucichło – poza panienką i jej roszczeniową postawą.
- Halo? - odezwał się p.l.w.k.
- Halo, cześć stary. Mówi Pleśniak…
- Cześć generale. Co się dzieje?
- Mamy tu taki maleńki kryzys. Problem polega na tym, że za cholerę nie wiemy, co go spowodowało i co się tak właściwie dzieje. Potrzebujemy jakiegoś łebskiego faceta na miejscu, za kwadrans pod twoim domem będzie czekało auto…
- Dobra, dobra… Możesz coś bliżej powiedzieć?
- Nie mogę…
- Nie, no linia jest bezpieczna, wal!
- Nie mogę, bo nie wiem nic bliższego! Przyjeżdżaj, jak zobaczysz, to zrozumiesz… To znaczy – mam nadzieję, że zrozumiesz, bo jeśli nie ty, to chyba nikt… Auto za kwadrans!
p.l.w.k odłożył komórkę na szafkę. Resztki snu uleciały z niego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mimo to analityk zerwał się z łóżka i pogalopował do łazienki – coś mu mówiło, że szybki, chłodny prysznic oczyszczający umysł i wyostrzający zmysły bardzo mu się przyda przed tym, co go czeka. Czymkolwiek to się okaże.
‘To możliwym nie jest’ - pomyślał NgTun’ga.
‘Zdarzyło się, panie’ - pomyślał NgHnhj’da.
‘Wojna być musi’ - pomyślał NgTun’ga.
‘Słabi my. Biała rasa’ - pomyślał NgHnhj’da.
‘Biała rasa. Słabi oni’ - pomyślał NgTun’ga.
‘Co rzeczesz’ - pomyślał NgHnhj’da.
‘Rzekłem. Wojna być musi’ - pomyślał NgTun’ga.
‘Rzekłeś. Wojna być musi’ - pomyślał NgTun’ga.
- Chyba nieźle to zniósł? - mężczyzna spojrzał na towarzyszącą mu kobietę.
- Biorąc pod uwagę wiek, mogło być gorzej – odpowiedziała jego towarzyszka, uśmiechając się słabo. - Lekarz mówi, że wyjdzie z tego, potrzebuje tylko odpoczynku – dodała.
- Cóż, wszystko, w co wierzył właśnie legło w gruzach. Mimo wszystko twardy facet… Jak sądzisz, moja droga, pomoże nam?
Para minęła tonącą w zieleni Fontana di Piazza Marta al Vaticano i skręciła w wąską uliczkę biegnącą między domem świętej Marty a pałacem świętego Karola. Kilkanaście kroków za nimi szedł młody ksiądz z komórką przy uchu i postawny facet w garniturze ledwo opinającym potężną pierś – oficer Gwardii Szwajcarskiej.
Uliczka kończyła się zamkniętą na głucho bramą Porta Perugina. Na widok nadchodzącej grupki z budki strażniczej wyskoczył ochroniarz, ale gdy tylko rozpoznał oficera zamykającego pochód, zasalutował i zabrał się za otwieranie metalowych wrót. Gdy kobieta i mężczyzna zatrzymali się, podszedł do nich młody duchowny, który właśnie skończył rozmowę i wciąż trzymał komórkę w dłoni.
- Signor T, signorina O… Właśnie rozmawiałem z Ojcem Świętym. Jeszcze raz przeprasza za swoją niedyspozycję, przez którą musiał wcześniej opuścić spotkanie. Prosił mnie, aby przekazać państwu, że rozumie powagę sytuacji i zapewnia, że Stolica Apostolska jest otwarta na współpracę z państwa… organizacją. Ojciec Święty będzie się za państwa modlił…
- Proszę podziękować Ojcu Świętemu za jego troskę i pomoc. W tej chwili najważniejsza dla nas jest sprawa tego księdza, astronauty z Polski – odezwała się panna O’Bleblak.
- O ile mi wiadomo, zajmiemy się nim natychmiast, proszę pani – odpowiedział ksiądz.
Kobieta uśmiechnęła się i razem ze swym towarzyszem wyszli za bramę Watykanu. Trzy przechodzące chodnikiem przy Via della Stazione Vaticana zakonnice spojrzały z zainteresowaniem na dwójkę wychodzącą zza watykańskiego muru, ale szybko odwróciły wzrok zdegustowane widokiem długich nóg kobiety noszącej niesprzyzwoicie krótką spódnicę do eleganckiego żakietu.
Sam Yang poprawił sportową torbę na ramieniu, przywołał na twarz minę zblazowanego biznesmena i zdecydowanym krokiem przekroczył drzwi w przeszkolonej ścianie frontowej nowoczesnego kompleksu sportowego w modnej dzielnicy. Pewny siebie i zrelaksowany podszedł do stanowiska recepcji, za którym stało dwoje młodych, opalonych, wysportowanych i tryskających pozytywną energią ludzi. Na widok Koreańczyka połowa teamu recepcjonistów – ładna dwudziestokilkuletnia dziewczyna z ciemnymi włosami zaczesanymi w koński ogon – uśmiechnęła się i spytała, czym może służyć. Sam odpowiedział uśmiechem i podał dziewczynie plastikową kartę karnetu. Jak się spodziewał, recepcjonistka nawet nie spojrzała na kartę, tylko przesunęła ją przed zainstalowanym pod blatem czytnikiem. Rozległ się cichy dźwięk oznaczający odnalezienie klienta w bazie danych. Dziewczyna spojrzała na monitor.
- Witamy ponownie, panie Lee. Czy ma pan jakieś specjalne życzenia na dziś? Mamy w tej chwili dwoje trenerów osobistych wolnych do dyspozycji klientów – spytała po angielsku.
- Nie, dziękuję – odparł Koreańczyk w tym samym języku. Dziewczyna oddała mu kartę z uśmiechem.
Sam spojrzał na zegar nad głowami recepcjonistów, który wskazywał cztery po dziewiątej, i ruszył w kierunku korytarza prowadzącego do kompleksu siłowni i basenów. Musiał dostać się na wyższe piętro budynku, ale nie mógł skorzystać z windy w hallu – Chińczyk, który w zamian za wypchaną kopertę zgodził się przed tygodniem wykupić karnet na swoje nazwisko, zapłacił jedynie za możliwość całorocznego korzystania z głównej części kompleksu, więc gdyby nagle ruszył na wyższe pietra, mógłby wzbudzić podejrzenia. Sam wiedział jednak, że na końcu korytarza znajdują się przeciwpożarowe drzwi prowadzące na klatkę schodową. Korytarz był wprawdzie monitorowany za pomocą kamer CCTV, ale wyszkolenie podpowiadało agentowi, że jeśli będzie szedł zdecydowanym krokiem to prawdopodobieństwo, że ktoś z ochrony, obserwując monitoring, uzna jego działania za podejrzane, będzie małe.
Yang był w kompleksie po raz pierwszy, ale znał dokładnie rozkład pomieszczeń. Podstawionemu Chińczykowi, właścicielowi trzech niewielkich chińskich knajpek w dwóch polskich miastach powiedziano, że z karnetu będzie korzystał pewien wysoko postawiony pracownik chińskiej ambasady, któremu z różnych względów niezręcznie było rejestrować dokument na siebie. Przekonany, że kiedyś będzie mógł poprosić, zgodnie z chińskim obyczajem, o zwrotną przysługę i zadowolony z zawartości koperty biznesmen zgodził się, zakładając, że użyczając swojego nazwiska do karnetu na siłownię, niczym nie ryzykuje.
W rzeczywistości nieświadomy niczego Chińczyk rozmawiał z agentem północnokoreańskiego wywiadu, urodzonym w przygranicznym miasteczku Manpo, w którym wielu Koreańczyków władało całkiem nieźle potocznym chińskim, dodatkowo doszlifowanym przez agenta podczas studiów w Pekinie. Podający się za asystenta ‘ważnego człowieka z ambasady’ agent uwiarygodnił swoją opowieść kilkoma pikantnymi plotkami i wyglądającą na autentyczną wizytówką z chińskiego przedstawicielstwa, na której wydrukowano numer służbowej komórki – będącej w rzeczywistości kupionym na innego ‘słupa’ numerem pre-paid. Mistyfikacja była na tyle dobra, że Chińczyk dostarczył kupiony karnet już następnego dnia i rozstał się ze swoim nowym kolegą z ambasady w przekonaniu, że kiedyś na pewno zdoła spieniężyć taką znajomość.
Tymczasem koreańscy agenci, korzystając z karty, przez tydzień odwiedzali kompleks co drugi dzień. Przyzwyczajali w ten sposób personel do aktywności ‘nowego klienta’ z Chin i dyskretnie poznawali rozkład pomieszczeń. Z karnetu na zmianę korzystali dwaj podobni do siebie mężczyźni, upewniając się w ten sposób, że pracownicy nie są w stanie – lub nie chcą – rozróżniać twarzy o egzotycznej dla nich urodzie.
Dzięki pracy agentów Sam mógł się poruszać swobodnie po całym kompleksie, choć nigdy tu nie był. Wiedział, że musi dostać się na trzecie piętro, gdzie wystrój wnętrz – wciąż nowoczesny – nie był już tak luksusowy, jak w kompleksie wypoczynkowo–fitnessowym na parterze. Znajdowały się tu pomieszczenia wynajmowane przez różne firmy oferujące masaże, medycynę sportową, porady dietetyczne i tym podobne usługi niezbędne bogatym pracownikom korporacji. Kilkanaście pomieszczeń wynajmowała tu także klinika oferująca oficjalnie wsparcie psychologiczne i motywacyjne, mniej oficjalnie lecząca z uzależnień, depresji i charakterystycznych dla odnoszących sukcesy menadżerów średniego i wyższego szczebla objawów socjo- oraz psychopatii.
Dzięki wyczerpującej pracy wszystkich dostępnych w ambasadzie agentów, którzy przez ostatnie dwa tygodnie nie tylko wyśledzili obiekt, ale także poznali dokładnie jego rozkład zajęć i przyzwyczajenia, Koreańczyk wiedział, że musi odnaleźć pokój o numerze 326. W każdy wtorek, czwartek i piątek spotykała się tam, punktualnie o 9 rano, grupka osób, zależnie od dnia czworo lub pięcioro, wliczając w to instruktora. Zajęcia trwały godzinę, w tym czasie do pokoju nikt nie wchodził, nie było tam też zainstalowanej kamery monitoringu, by zapewnić klientom maksimum komfortu. Sam Yang wiedział, że musi wejść, zidentyfikować obiekt (znał go doskonale z ponad setki zdjęć, wykonanych podczas obserwacji) i wykonać zadanie, które zlecił mu sam Szanowany Przywódca.
Agent dotarł pod drzwi oznaczone numerem 326 dokładnie 14 minut po 9 rano. Nacisnął delikatnie klamkę i zajrzał do środka. Na ustawionych w krąg krzesłach siedziało kilkanaście osób, jedna w środku stała i coś mówiła. Gdy otworzyły się drzwi, siedząca naprzeciwko kobieta przeniosła wzrok z mówcy na Sama. Za chwilę to samo uczynili jej sąsiedzi. Facet w środku zamilkł i obejrzał się, by podążyć za wzrokiem słuchaczy. Podobnie uczynili ci, którzy siedzieli plecami do wejścia. Przez chwilę panowała cisza, w której bodaj dwanaście par oczu wpatrywało się w Koreańczyka, aż w końcu stojący w środku kręgu mężczyzna o coś zapytał. Sam uśmiechnął się przepraszająco i wycofał na korytarz, zamykając drzwi.
‘Do stu diabłów, to nie ta grupa!’ pomyślał, czując, jak narasta w nim wściekłość na amatorszczyznę, jaką odwalili jego agenci. Wiedział, że musi zacząć działać w ciągu kilku najbliższych minut, bo potem może wzbudzić czyjeś podejrzenia. Nie miał wprawdzie przy sobie nic kompromitującego i mógł z łatwością wcielić się w postać pana Lee, chińskiego klienta klubu, który się zgubił w budynku, ale to oznaczałoby spalenie całej akcji. Sam rozejrzał się wokół. Na ścianie obok drzwi, które przed chwilą otworzył, ktoś taśmą klejąca przykleił kartkę z kserokopiarki, na której równym, ręcznym pismem napisano kilka słów po polsku. Ten szczegół nie pasował do zadbanego i uporządkowanego wnętrza nowoczesnego kompleksu. Agent wyciągnął komórkę, włączył w niej aparat i sfotografował kartkę. Upewniwszy się, ze zdjęcie jest ostre i czytelne, wybrał z listy kontaktów numer i posłał wiadomość multimedialną, dopisując po koreańsku jedno słowo ‘tłumaczenie’. Gdy wybrzmiał cichy dźwięk oznaczający wysłanie wiadomości, Koreańczyk rozejrzał się po korytarzu. Kilka metrów od miejsca, gdzie stał, na białych drzwiach dostrzegł symbol toalety. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Odpowiedź przyszła po minucie SMSem. Na ekranie komórki wyświetliły się koreańskie znaki układające się w zdanie: ‘w związku z niską frekwencją, zajęcia origami przeniesione do pokoju 335’. Yang wprawdzie nie skorzystał z toalety, ale skwapliwie uruchomił spłuczkę i puścił wodę w umywalce, by po chwili włożyć dłonie pod suszarkę, która automatycznie się włączyła – na wypadek, gdyby ktoś czekał pod drzwiami toalety. Gdy otworzył, drzwi okazało się, że korytarz nadal jest pusty. Agent ruszył w kierunku, w którym numery na drzwiach rosły. Po chwili stanął przed tymi oznaczonymi tabliczką z cyframi 335. Wziął głęboki oddech i nacisnął klamkę.
Pomieszczenie było dużo mniejsze niż pokój 326. Pod oknem stały trzy stoły, za dwoma z nich – twarzami do drzwi – siedziały dwie osoby. Sam Yang od razu rozpoznał obiekt – wąsaty, krótko ostrzyżony mężczyzna podniósł wzrok, gdy Koreańczyk wszedł do pomieszczenia, natomiast siedząca po prawej stronie faceta drobna, ładna blondynka nie oderwała wzroku od pracowicie składanej kartki białego papieru. Agent zamknął za sobą drzwi. W pokoju nie było instruktora – widocznie zlecił zadania dwojgu kursantów i gdzieś wyszedł. Sam spodziewał się, że nauczyciel origami mógł w każdej chwili wrócić, ale uznał, że poradzi sobie z takim obrotem spraw. Musiał wykonać zadanie.
- Czy ty jesteś major Sobieski? - zwrócił się do mężczyzny po angielsku, starannie wymawiając dziwne nazwisko. Wiedział, że obiekt wysługiwał się Amerykanom na ich imperialnej stacji w kosmosie, więc zna ten język.
- Tak, to ja… - odparł Polak. - Kim pan jest? Przeszkadza nam pan w zajęciach. Jestem tu jako osoba prywatna…
Sam przerwał mu zdecydowanym gestem dłoni. Potrzebował tylko potwierdzenia identyfikacji obiektu i ją uzyskał.
- Na orbicie widziałeś coś, czego widzieć nie powinieneś i byłeś na tyle głupi, by poinformować o tym swoich mocodawców w Watykanie. To był błąd. Ja naprawię ten błąd – Koreańczyk zrobił krok w kierunku stołu.
Major Sobieski wyczuł niebezpieczeństwo. Podświadomość podpowiadała mu, że przybysz nie chce prosić o autograf. Astronauta nie myślał jednak o sobie. Spojrzał na siedzącą obok blondynkę, która odłożyła prawie ukończonego papierowego żurawia na stół i przysłuchiwała się wymianie zdań między mężczyznami z wyrazem zaskoczenia i zainteresowania na twarzy.
- Nie wiem, co chcesz zrobić – głos kapelana-astronauty zabrzmiał słabiej, niż by sobie tego życzył jego właściciel – ale ta kobieta jest tylko pacjentką tej samej kliniki. Znamy się jedynie z sesji terapeutycznych, nie wiem nawet, jak ma na imię. Cokolwiek wydarzyło się na orbicie… ona nie ma z tym nic wspólnego…
- Ma zatem pecha… Wiesz księżulku, jak to mówią, zły czas, złe miejsce. Ale jedno ci mogę obiecać, klecho: znam tyle sposobów zabijania, że załatwię ją bardzo szybko. Ciebie też, zaraz po niej… - Koreańczyk zacisnął pięści, aż strzeliły mu kostki. - Powiedz jej, żeby się nie darła, to i tak nie pomoże!
Ksiądz Grzegorz spojrzał na kobietę. ‘Przepraszam...’ - powiedział bezgłośnie, poruszając tylko zaschniętymi nagle wargami. Chciał powiedzieć coś jeszcze, wyjaśnić jej sytuację, ale ona tylko… uśmiechnęła się.
- Nie ma sprawy, naprawdę – powiedziała spokojnym głosem.
Sam Yang skoczył w jej stronę z szybkością atakującego tygrysa. Kobieta przez ułamek sekundy spojrzała w jego czarne oczy – nie było w nich nic poza zimną i bezduszną nienawiścią.
Lynne: Co ci zamówić?
Ja: Stek...
Lynne: Nie powinieneś jeść mięsa. Kobiety lubią mężczyzn niezależnych, o silnej woli...
Ja: Lynne, ja robię zdjęcia Pentaksem i obrabiam je pod Linuksem...
Lynne: Dobra, to jaki ma być ten stek? Krwisty?