M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
[fotografowie] W. Eugene Smith

Portrait of W. Eugene Smith March 1, 1977 in New York City


http://www.oocities.com/minoltaphotographyw/

Cytat
„Człowiek, który stworzył i wyniósł na szczyty esej fotograficzny" — tak napisano niedawno o W. Eugene Smith, cudownym dziecku fotografii, postrachowi redaktorów wielu pism, kolegów i amerykańskiej marynarki wojennej. Był to jeden z najlepszych fotoreporterów świata i do tego człowiek zupełnie nieznośny. Smith publikował swoje świetne zdjęcia w prasie, gdy miał czternaście lat, namawiany, popychany i zmuszany do tego przez swoją matkę, zwariowaną foto-amatorkę. Gdy skończył osiemnaście lat, stworzono dla niego stypendium fotograficzne w sławnym uniwersytecie „Notre Damę", ale studiował tam tylko rok. Wykłady profesorów uważał za nieciekawe, a ich poziom za zbyt niski.
Zaangażowano go natychmiast jako fotoreportera w tygodniku „Newsweek" w Nowym Jorku, ale po paru miesiącach rzucił pracę i fotografował na własną rękę. W roku 1939, gdy miał 19 lat, przyjęto go z honorami w tygodniku ,,Life" jako etatowego, stałego fotoreportera, Wytrzymał tam nawet długo, ale po dwu latach wybuchły gorące spory i nieporozumienia. Pracę rzucił i pojechał jako korespondent wojenny kilku pism na wyspy Pacyfiku. Dwadzieścia sześć bitew morskich, trzynaście krwawych inwazji, niezliczone liczby zdjęć z pierwszej linii frontu, jedna ciężka rana nękająca go nieustannie. Zwierzył się jego lekarz: „Gdyby mnie tak bolało to bym nie fotografował, lecz biegał naokoło wyjąc z bólu". Natomiast kolega wspomina zabawną historię, jak Smith sterroryzował dowództwo i w końcu pozwolono mu fotografować zanurzającą się łódź podwodną. Stał spokojnie na dziobie i robił zdjęcia do momentu, gdy okręt usunął mu się spod nóg i zanurzył w głębinach. Stało się to na pełnym morzu i ledwie uratowano go wraz z aparatami i filmami. Inny przypomina sobie incydent bardziej poważny: „Smith kończył właśnie fotoreportaż o dniu piechura na polu walki, gdy kula przeszyła mu aparat fotograficzny, rękę i twarz poniżej oka". Temat ten zresztą podjął wkrótce na nowo, bo zdjęcia nie wyszły mu tak, jak tego pragnął. Sam Smith zapytany o zdjęcia wojenne odpowiedział z goryczą, że są kompletnym fiaskiem i niepowodzeniem, gdyż mimo tych fotografii wojny dalej się toczą.
W roku 1942 pismo „Life" angażuje go znowu, ale Smith wyraźnie łagodnieje i to na niesłychanie długo. Dopiero po trzynastu latach, po piekielnej awanturze, której powód obie strony skrzętnie okrywały milczeniem i otaczały mrokiem tajemnicy, przenosi się do sławnej agencji „Magnum", gdzie pracuje z najlepszymi fotoreporterami świata.
Smith nie był człowiekiem łatwym. Niezmordowany i uparty w pogoni za zdjęciami myślał, ze jest najlepszym sędzią własnych fotografii, ale pewny ich nie był. Każda fotografia była rzuconym wyzwaniem, a niepomyślny na nią wyrok — klęską pracy całego życia. Nie najszczęśliwszy to stan umysłu w zawodzie, którego zadaniem jest dostarczanie obrazów fotograficznych punktualnie, szybko i w dużych ilościach. Ale był pracowity do granic okrucieństwa wobec siebie i choć niewielu było takich, którzy go naprawdę lubili, nie często znalazł się taki, któryby nie podziwiał jego zdjęć.
W. Eugene Smith sławny jest jednak nie ze zdjęć wojennych, lecz z serii fotoreportaży, które własnym talentem i gorącym zrozumieniem tematu podniósł do rangi prawdziwego „eseju fotograficznego". Nie sposób opisać tych esejów nie mogąc ich pokazać w całości, nie są to bowiem artystyczne obrazy, każdy osobno godny podziwu, lecz myśli /rażone wizualnie, w której ukazaniu niemałą rolę odgrywa i drukarz i grafik.„Wiejski doktor", „Chaplin podczas pracy", „Hiszpańska wioska", ,, Schweitzer w Afryce" — oto tytuły niektórych z nich.
Zapytano Smitha, dlaczego zniszczył zdjęcia z pewnego okresu swego życia. Odpowiedział: „W fotografiach tych było dużo głębi ostrości, a mało głębi zrozumienia".
Jan Kosidowski/zawód:Fotoreporterzy


American Masters: W. Eugene Smith: Photography Made Difficult (1989)


part 1 http://www.youtube.com/watch?v=KCRIjL2rn3E
part 2 http://www.youtube.com/watch?v=Pt5lZINcjo8
part 3 http://www.youtube.com/watch?v=VhHp7v_0KgI
part 4 http://www.youtube.com/watch?v=OLpN1BipDA4
part 5a http://www.youtube.com/wa...hXLrbkixOY&NR=1
part 5b http://www.youtube.com/wa...BlPHSKxJpU&NR=1
part 6 http://www.youtube.com/watch?v=fqGH_l3UOWg
part 7 http://www.youtube.com/wa...cZ-tGXZkG8&NR=1
part 8 http://www.youtube.com/wa...qLuTCPYiGk&NR=1
part 9 http://www.youtube.com/wa...3rgMXFVa34&NR=1
 

alkos  Dołączył: 18 Kwi 2006
Super kolo, co? :-)
 

fotostopowicz  Dołączył: 06 Lut 2009
M.W napisał/a:
Jan Kosidowski/zawód:Fotoreporterzy

Właśnie sobie ją zamówiłem :-D
Jeszcze raz dzięki za polecanke :-)
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008


The Lost Pictures of Eugene Smith 2005
1 http://www.youtube.com/watch?v=T2sALvUOlL8
2 http://www.youtube.com/wa...feature=related
3 http://www.youtube.com/wa...feature=related
4 http://www.youtube.com/wa...feature=related


W. Eugene Smith at a photography workshop in Eugene, Oregon, 1966
 

sylwesto  Dołączył: 16 Sie 2008
Posiada ktoś może ten pierwszy dokument, tj. W Eugene Smith: Photography Made Difficult :?:
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat
Dole i niedole W. Eugene'a Smitha



Wydawało mi się, że dobrze znam Gene'a Smitha. Czyż nie pracowało nam się zgodnie tuż przed wybuchem światowej zawieruchy? Nasze drogi rozeszły się podczas wojny, ale podzielałem żarliwe przekonanie Gene'a, że zabijanie to idiotyzm, i podobnie jak jemu - nie podobało mi się, w jaki sposób prasa przedstawiała działania wojenne. Kiedy „Life" zaczęło publikować pierwsze powojenne fotoreportaże Smitha, natychmiast zwróciłem na nie uwagę, bo fotografia prasowa w jego wydaniu była narzędziem pogłębionej analizy dziennikarskiej, a każdy z tych foto-esejów spełniał wszystkie normy, które ustanowiłem dla przygotowywanego dla „Ladies' Home Journal" cyklu „Jak żyje Ameryka".


Smith Eugene Country Doctor 1948
http://www.featureshoot.c...doctor-in-1948/

Robiąc zdjęcia do fotoreportażu Wiejski lekarz (1948), Gene mieszkał ze swoim bohaterem przez kilka tygodni i niemal „zapuścił u niego korzenie", by udokumentować trud codziennej, niewdzięcznej pracy doktora Ernesta Cerianiego z Kremmling w stanie Kolorado.


fot.Eugene Smith
http://underthegables.blo...-1898-1990.html

Bohaterką Pielęgniarki położnej (1951) była Maude Callen, położna z Południowej Karoliny. „Life" nigdy wcześniej nie prezentowało w taki sposób czarnoskórych mieszkańców Ameryki, a po opublikowaniu fotoreportażu Gene'a czytelnicy zaczęli przysyłać na adres redakcji tysiące dolarów, by pomóc Maude zbudować nową klinikę.

Spanish Village - LIFE - 1951
http://www.slightly-out-o...%20Village.html

Hiszpańskie miasteczko (1951), w oprawie graficznej Bernarda Quinta z „Life", okrzyknięto najlepszym fotoesejem w historii tego pisma. Drugiego listopada 1954 roku Gene złożył jednak w redakcji wymówienie, gdy „Life" opublikowało jego dwunastostronicowy fotoreportaż o działalności Alberta Schweitzera:

http://www.magnumphotos.c...id=2TYRYDDWI3V8

, zatytułowany Miłosierny człowiek. Smith pracował nad tym zakrojonym na wielką skalę projektem blisko rok, ale „Life" nadało mu ostatecznie formę, którą autor uznał za całkowicie chybioną: „Wolałbym, żeby ten reportaż w ogóle się nie ukazał". Harry Luce napisał do niego list, wyraził żal z powodu jego odejścia i dodał, że ma nadzieję, że Gene „wciąż będzie dostarczał redakcji swoje zdjęcia, choć teraz już tylko jako współpracownik".
Kiedy dowiedziałem się o jego rezygnacji, przyszło mi do głowy, by pozyskać go dla Magnum. Byłem szalenie podekscytowany tym pomysłem. Rozmawiałem o nim z Cornellem Capa i Ernstem Haasem, nie miałem jednak pojęcia, że Gene jest nerwowo chory. Nie wiedziałem, że po ukończeniu zdjęć do Hiszpańskiego miasteczka w roku 1950 został skierowany na kurację psychiatryczną do szpitala Bellevue, co opóźniło publikację reportażu o rok. Następnie Gene zrezygnował z pracy w „Life" na zwykłym etacie i podpisał z wydawcą specjalną umowę, obligującą go do realizacji zaledwie trzech fotoreportaży rocznie; w roku 1952 zrealizował tylko jeden godny uwagi fotoesej, Chaplin przy pracy:

http://www.magnumphotos.c...2-NN135186.html

i jeden w 1953 - BCrólestwo chemii. Nie zdawałem sobie sprawy, że świadomie albo nieświadomie Smith szukał tylko pretekstu, by odejść z „Life" na dobre, i wreszcie znalazł go po publikacji swojego reportażu o Schweitzerze. Wiedziałem, że ma romans z fotoreporterką i dziennikarką Margery Lewis, ale nie wiedziałem, że w 1954 roku Mar-gery w tajemnicy urodziła mu syna, Kevina Eugene'a Smitha, kiedy Gene pracował nad zdjęciami do Miłosiernego człowieka. W tym czasie przestał też łożyć na utrzymanie swojej rodziny - żony Carmen i czworga dzieci a ponadto nadużywał alkoholu i brał amfetaminę.
„Life" było jedynym pismem na świecie skłonnym tolerować żółwie tempo pracy Gene'a i jego rozrzutność - Smith bowiem zawsze zatrudniał asystenta i używał najlepszego sprzętu. Gdy zdałem sobie sprawę, że wzięcie odpowiedzialności za Gene'a i jego problemy, zarówno realne, jak i urojone, jest ze strony Magnum czystym szaleństwem, było już za późno. Na domiar złego, pierwsza robota, którą znalazłem dla Smitha, okazała się najgorszym zleceniem, jakie kiedykolwiek zaproponowałem fotografikowi, chociaż wiedziałem sporo o naszym kliencie, jeszcze zanim Gene dołączył do agencji.
Słyszałem, że Stefan Lorant, Węgier, cieszy się opinią zdolnego i pomysłowego, ale cwanego faceta, który redagował już co najmniej cztery pisma ilustrowane. Antyfaszystowskie poglądy, wyrażane na łamach jego „Munchner Illustrierte Zeitung", zaprowadziły go w 1933 roku na sześć miesięcy do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego wypuszczono go wyłącznie dzięki interwencji węgierskiego rządu. Znalazł schronienie w Anglii, gdzie w 1934 roku założył tygodnik „Weekly Illustrated", w 1937 „Lilliput", a w 1938 „Picture Post". Winston Churchill zaproponował mu wtedy, by wydał album, który pomógłby Anglikom zrozumieć Amerykę, a Joseph R Kennedy, ówczesny ambasador Stanów Zjednoczonych na dworze brytyjskim, przedstawił go Henry'emu Luce'owi. Stefan odwiedził Time Inc. i wrócił do Anglii z mnóstwem fotografii. Rok później na stałe przeniósł się do Ameryki. Osiadł w Lenox w stanie Massachusetts, i zajął się raczej redagowaniem albumów fotograficznych niż czasopism. Kiedy się poznaliśmy, Allegheny Conference zleciła mu właśnie przygotowanie albumu poświęconego dwustuleciu Pittsburgha.


http://www.youtube.com/watch?v=IhZkD7W85hM

Lorant chciał, żeby Gene Smith zrealizował dla niego fotoreportaż o współczesnym Pittsburghu, który miał znaleźć się na rozkładówce książki. Dodał, że budżet, niestety, „nie pozwala" zapłacić autorowi więcej niż tysiąc dwieście dolarów honorarium plus pięćset na pokrycie kosztów, ale że za te pieniądze nabędzie wyłącznie prawa do publikacji książkowej. Niewycenione prawa do innych wydań miały zatem pozostać własnością autora. Aby zmniejszyć koszty własne, zaproponował, żeby Gene na okres realizacji projektu zajął parter domu, który wynajął Lorantowi pewien dyrektor z Pittsburgha. Miałby tam nawet do dyspozycji ciemnię. Gene aż się palił, żeby przyjąć te warunki, chciał bowiem zagrać na nosie redakcji „Life". Powinienem był zachować większą ostrożność, ale zawarłem już z Lorantem umowę - ustną - i Gene wyjechał w końcu do Pittsburgha, zabierając z sobą taką ilość sprzętu i płyt gramofonowych, że mógłby tam spędzić nawet cały rok, choć Lorant uważał, że realizacja reportażu nie powinna trwać dłużej niż dwa do trzech tygodni.
Kiedy w czerwcu 1955 roku wróciłem do Stanów z Europy, z Pittsburgha nadeszły złe wieści. Gene siedział w tym mieście już od trzech miesięcy, ale do ukończenia reportażu było wciąż daleko, a to dlatego, że ukradziono mu z samochodu klisze ze zdjęciami, które zrobił podczas pierwszych ośmiu tygodni pracy, zaczynał więc wszystko od nowa. Pojechałem do niego do Pittsburgha, gdzie spotkałem się też ze skonsternowanym Stefanem Lorantem. Na nieszczęście przywiozłem z sobą niepodpisaną umowę. Lorant zapytał, czy jestem gotów ją podpisać. Ponieważ dałem mu słowo, a moje słowo nie dym, podpisałem kontrakt, ale skutki tej decyzji rychło okazały się daleko poważniejsze, niż mogłem przypuszczać.

Gene wrócił wreszcie z Pittsburgha w sierpniu, przywożąc jedenaście tysięcy negatywów. Z większości z nich nie zrobił jednak zwykłych odbitek wzorcowych, lecz tak zwane „próbki" o wymiarach pięć na siedem cali. Problem polegał na tym, że starał się zrobić z nich później miniaturowe odbitki, ale była to bardzo męcząca praca, do której szybko się zniechęcił. Pewnego ranka zadzwonił do mnie z ciemni w swoim domu w Croton-on-Hudson, najwyraźniej bliski załamania nerwowego. Obiecałem, że spróbuję znaleźć mu asystenta. Szczęśliwym zrządzeniem losu po lunchu odwiedził Magnum młody James Karales, absolwent znanego w Stanach wydziału fotografii uniwersytetu stanowego w Ohio, który przyszedł pokazać mi swoje portfolio. Jego zdjęcia niezbyt mnie zainteresowały, ale kiedy powiedział, że odbitki zrobił własnoręcznie, zapytałem, czy nie zechciałby przez jakieś dwa tygodnie popracować w ciemni z Genem Smithem, za pięćdziesiąt dolarów tygodniowo.
- Kiedy mam zacząć? - zapytał skwapliwie młodzieniec.
Miałem już spore doświadczenie w dojazdach do pracy do Nowego Jorku, więc z miejsca wyciągnąłem rozkład jazdy.
- Zdążysz na pociąg do Croton o 3.53?
Gene po południu wyszedł po niego na stację. Karałeś pracował dla niego przez dwa następne lata, a że był traktowany jako członek rodziny, od czasu do czasu przymierał głodem wraz ze swym chlebodawcą.
Następnym problemem było to, że nie wiedzieliśmy, komu sprzedać olbrzymi fotoesej Gene'a. Nie mogliśmy po prostu pójść z nim do „Life", bo Smith chciał „im pokazać", że da sobie radę bez Time Inc. Podczas jego pobytu w Pittsburghu musieliśmy zrezygnować ze zlecenia na reportaż o spikerze radiowym Arthurze Godfreyu, które Gene dostał od „The Saturday Evening Post". Później trzeba było odmówić redakcji „Collier's" - chcieli zamówić okolicznościowy fotoreportaż o pokoju na święta Bożego Narodzenia. Żadne z tych pism nie było jednak ani trochę zainteresowane Pittsburghiem, to zaś oznaczało, że z „wielkiej czwórki" wielkoformatowych i wielkonakładowych czasopism zostało nam tylko „Look".
W tym czasie Smith i Karałeś wypełnili już odbitkami jadalnię i salon dużego domu w Croton - a ściślej biorąc, tysiącami odbitek, rozpiętych na sztalugach. W zestawie robiły tak ogromne wrażenie, że postanowiłem zaprosić potencjalnych klientów do Gene'a. Jako pierwsi przyjechali Allen Hurlbert, kierownik artystyczny „Look", i dyrektor zarządzający pisma William Arthur, którzy pochlebnie ocenili materiał w późniejszej rozmowie z redaktorem naczelnym Danem Michem. Uzgodniliśmy nawet cenę - dwadzieścia tysięcy dolarów, transakcja stanęła jednak pod znakiem zapytania, kiedy Mich poprosił Stefana Loranta, żeby ten napisał tekst do zdjęć. Stefan wpadł we wściekłość, upierał się bowiem, że kupił wszystkie prawa do reportażu Gene'a, i kropka. Oświadczył, że nie ma zamiaru odstępować ich jakiemukolwiek pismu, a Mich, co zrozumiałe, w tej sytuacji wycofał swoją ofertę. Tymczasem Smith zablokował właściwie cały nasz kapitał i wyjście z tego impasu mogliśmy znaleźć tylko sprzedając komuś Pittsburgh.
Zasięgnąłem rady Howarda Sauadrona, radcy prawnego Magnum, który przygotował pozew sądowy przeciwko Lorantowi. Ten jednak wystąpił z kontrpozwem. Gene ze swej strony podjął bezprecedensowy krok i zwrócił się do Biblioteki Kongresu o uznanie jego praw autorskich do trzech potężnych zestawów stykówek - w sumie obejmujących jedenaście tysięcy zdjęć - pod wspólnym tytułem Dotknięcie miasta: Pittsburgh, Pensylwania. Wtedy Lorant zgodził się negocjować. W czasie trwającego pięć godzin spotkania prawnicy obu stron uzgodnili, że przed wydaniem albumowym Gene może sprzedać trzy zdjęcia reklamowe i jeden fotoreportaż w dowolnym periodyku. Mój podpis na umowie kosztował nas prawie rok straconego czasu.
W tych okolicznościach mogliśmy tylko wrócić na kolanach do „Life", którego redakcja, niech jej Bóg błogosławi, nie usiłowała robić na złość Gene'owi. Poszedłem do Roberta Elsona, zastępcy kierownika działu, którego „arbitralna" decyzja w sprawie ostatecznej redakcji reportażu o Schweitzerze skłoniła Gene'a do złożenia rezygnacji. Po konsultacjach z Edem Thompsonem Elson polecił wypłacić nam dwa i pół tysiąca dolarów zaliczki. Działo się to w lipcu, a w październiku „Life" ciągle czekało na zdjęcia. Było już oczywiste, że pomysł Gene'a na ten reportaż jest co najmniej niesprecyzowany - wciąż mówił o nim niejasno, że „Pittsburgh" to przeżycie. Chciał dostarczyć redakcji własną makietę, ale Thompson nie zamierzał oglądać niczego poza zdjęciami i desygnował do wykonania makiety zastępcę kierownika artystycznego „Life", Bernarda Quinta, autora oprawy graficznej słynnego fotoeseju Hiszpańskie miasteczko. Smith współpracował z Quintem, ale kiedy Thompson zapytał, czy akceptuje makietę, Gene tylko rzucił mrukliwie jakąś krytyczną uwagę i wyszedł z pokoju, Ed uznał więc, że odpowiedź autora jest odmowna. Mogę jedynie żałować, że mnie przy tym nie było.
Więcej pieniędzy od „Life" nie dostaliśmy, aż wreszcie w 1958 roku (kiedy to w międzynarodowej ankiecie, ogłoszonej przez „Popular Photography", wybrano Smitha „jednym z dziesięciu najlepszych fotografików na świecie") Bruce Downs, redaktor zarówno „Pop", jak i jego siostrzanego pisma, „Photography Annual", zgodził się opublikować w tym ostatnim periodyku fotografie Gene'a na trzydziestu dwóch stronach. Liczba ta została zwiększona później do trzydziestu ośmiu stron, dokładnie tak, jak życzył sobie Gene. Honorarium wynosiło pięćdziesiąt dolarów za stronę i obejmowało także tekst - takie stawki płaciły zwykle pisma adresowane do amatorów.
Gene uparł się, by jego reportaż nosił tytuł Labiryntowy spacer. Był to tytuł trafny, autor popadł jednak w skrajne przygnębienie, oglądając gotowe reprodukcje, odbiegające znacznie od formatu i jakości zdjęć w „Life". „Pittsburgh umarł" - napisał do jednego ze swoich przyjaciół, a w liście do Ansela Adamsa oświadczył: „Obraz daje świadectwo prawdzie [...] Ale to jest porażka".
W ten oto sposób W. Eugene Smith napisał podręcznik samozniszczenia czerwonym atramentem swojej własnej krwi.
Pittsburgh okazał się tak pracochłonny, że w pierwszych trzech latach swojej pracy dla Magnum Gene nie miał właściwie czasu na nic innego, choć „Ladies' Home Journal" zamówił u niego reportaż o pewnym czarnoskórym profesorze, mieszkającym na południu Stanów Zjednoczonych. Honorarium za to zlecenie stanowiło lwią część dochodów Gene'a za 1955 rok, wynoszących dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa dolary i siedemdziesiąt osiem centów.


fot. W. Eugene Smith 1956

W roku 1956, kiedy włoski liniowiec Andrea Doria zatonął u wybrzeży Nantucket po zderzeniu ze szwedzkim statkiem Stockholm, udało mi się namówić Smitha do całonocnej pracy nad reportażem o przybyciu ocalonych na nowojorskie nabrzeże nr 88. Gene zrobił wtedy wiele dobrych zdjęć i jedno dziś klasyczne, przedstawiające zakonnicę, kobietę urzekającej urody, która delikatnie przykłada palce do ust w geście skrajnej rozpaczy, a w drugiej ręce ściska pluszowego misia, przeznaczonego dla jednego z uratowanych z katastrofy dzieci. Ku mojemu zdumieniu, „Life" nie przyjęło tego zdjęcia do druku.


fot. W. Eugene Smith 1946

Największy sukces Gene'a podczas wielu lat pracy w Magnum nie miał właściwie wiele wspólnego ani z nim, ani z agencją, albowiem to Edward Steichen wybrał zrobioną w ogródku za domem fotografię dzieci Gene'a, Patricka i Juanity, którą zatytułował Spacer do rajskiego ogrodu i umieścił jako ostatnie zdjęcie na wystawie „Rodzina człowiecza". Fotografia pochodziła z 1946 roku i została odrzucona przez „Life" - odnalazł ją Wayne Miller w redakcyjnym archiwum. Dziś stała się ikoną fotografii XX wieku, jak powiadają historycy sztuki. Być może dlatego, że twarzy chłopca i dziewczynki nie widać, odbiorcy traktują ich niczym własne dzieci, zmierzające na spotkanie przyszłości. Z dokumentów Magnum wynika, że w 1955 roku za pięćdziesiąt dolarów od sztuki sprzedaliśmy dwanaście odbitek tego zdjęcia, wykonanych osobiście przez Gene'a na podstawie negatywu. Dzisiaj wycenia się je na kilka tysięcy dolarów.

Gene był w poważnych tarapatach finansowych, mimo że zaliczki, które wypłaciło mu Magnum, wyniosły w sumie siedem tysięcy dolarów „zasiłku", czyli więcej, niż kapitał założycielski agencji. Jako firma nie mogliśmy zrobić dla niego nic więcej, ale pomagaliśmy mu prosić o zlecenia u przyjaciół. Gospodyni Smithów, Jasmine „Jas" Twyman, która mieszkała wraz z córką w ich domu w Croton, sprzątała za dnia u obcych, żeby zarobić na chleb - i to zarówno dla swoich pracodawców, jak i dla siebie. Kiedyś w Boże Narodzenie Louise Lewis, szlachetna czarnoskóra dama, która pomagała nam prowadzić dom w Armonk, przygotowała dwie wielkie wieczerze świąteczne. Zawiozłem jedną z nich na drugą stronę wzgórza, do Croton, ale nie zastałem pana domu - Gene nie potrafił już poradzić sobie z problemami rodzinnymi i przeprowadził się do Nowego Jorku, do loftu na Szóstej Alei, mieszczącego się w okolicach tamtejszej giełdy kwiatowej. Doskonale zdając sobie sprawę, w jak rozpaczliwej znalazł się sytuacji, 25 stycznia 1958 roku napisał do mnie list: „Przynoszę Magnum pecha, odkąd przystąpiłem do agencji, a teraz znajduję się w o wiele gorszym położeniu niż na początku, i mogę być dla was najwyżej kulą u nogi. Moja porażka agencyjna jest tak przytłaczająca i niebezpieczna dla nas obu, że chyba nie mam innego wyjścia, jak złożyć rezygnację".
Udało mi się wtedy namówić Gene'a, żeby został z nami do końca roku, w nadziei, że jakoś odzyskamy pieniądze, które był nam winien. Wiosną w drodze do pracy do Nowego Jorku, jechałem w przedziale z naszym młodym sąsiadem z Armonk, a zarazem filantropem, Johnem Heymanem, który powiedział mi, że wybiera się wkrótce na Haiti z doktorem Nathanem Klinem, wybitnym nowojorskim psychiatrą. Kline skłonił kilka firm farmaceutycznych, żeby ufundowały nowoczesną klinikę zdrowia psychicznego w Port-au--Prince, mającą zastąpić tamtejszy tak zwany „chlew", będący wówczas jedną z najprymitywniejszych placówek psychiatrycznych na świecie.
Aż podskoczyłem do góry na te słowa, bo dobrze znałem „szpital", o którym mówił Heyman. W styczniu 1953 roku, już po odejściu z „Ladies' Home Journal", lecz jeszcze zanim podjąłem pracę w Magnum, spędziłem z Dele (żona) wakacje na Haiti, gdzie zaprzyjaźniliśmy się z De Wittem Petersem, Amerykaninem, założycielem Centrę d'Art, zajmującym się promocją prymitywnej sztuki haitańskiej. Dzięki niemu poznaliśmy kilku czołowych miejscowych malarzy i pewnego człowieka, zwanego „Doc" Reser, jakby żywcem wyjętego z kart powieści Grahama Greena Komedianci. „Doc" przybył na Haiti jako żołnierz amerykańskiej piechoty morskiej i uczestniczył w długotrwałej amerykańskiej okupacji wyspy (1915-1934), po czym osiedlił się tam na stałe.
Pewnego niedzielnego popołudnia Peters zabrał nas na wycieczkę poza Port-au-Prince. Piaszczystą wiejską drogą dojechaliśmy w końcu do skromnego drewnianego domu, w którym mieszkał Reser ze swoją przyjaciółką, Haitanką. Gospodarz powiedział, że „coś nam pokaże" w pobliżu, po czym zaprosił nas do swojego samochodu. Mniej więcej milę dalej skręciliśmy w lasek, gdzie stały przypominające stajnie baraki i przylegające do nich zagrody. Po chwili zorientowaliśmy się, że mieszkające w nich na gołej ziemi i wśród odchodów zwierzęta to milczący ludzie płci obojga, okryci łachmanami.


fot. W. Eugene Smith

- Oto haitański dom dla obłąkanych - oświadczył Reser, który odwiedzał to miejsce od lat i robił, co mógł, by ulżyć cierpieniom pensjonariuszy, a także zainteresować ich losem opinię publiczną.
Opowiedziałem o tym wszystkim Heymanowi, a potem przybliżyłem mu zawodową sylwetkę Gene'a Smitha. John natychmiast zgodził się go wynająć, by zrobił dokumentację do projektu Kline'a. Gene odwiedził Haiti dwukrotnie - raz „przed" (aby sfotografować „chlew"), a raz „po" (żeby uwiecznić na kliszach nową klinikę) - choć oczywiście nie obyło się przy tym bez problemów. Zrobił jednak kilka niezwykłych zdjęć, w tym jedno, które zatytułował po prostu Szalone oczy.
Towarzyszyłem Gene'owi podczas jego drugiej podróży na Haiti. Mieszkaliśmy w nieco obskurnym, ale czarującym hotelu Olafson, upamiętnionym przez Grahama Greena w Komediantach. Jego właścicielem był teraz Roger Coster, francuski fotografik, który pracował kiedyś dla Magnum jako wolny strzelec i nie chciał wziąć od nas ani grosza za pobyt. Zrobiliśmy reportaż o poświęceniu nowej kliniki, a potem pojechaliśmy na bankiet, wydany w Maison Blanche przez prezydenta Haiti, „Papę Doca" Duvaliera. Czy czułem się nieswojo, popijając szampana z dyktatorem Haiti? Czy było to najbardziej nieprawdopodobne przyjęcie, w jakim uczestniczyłem w całym swoim życiu? Odpowiedź na oba pytania jest twierdząca.
John G. Morris/Zdobyć zdjęcie/Moja historia fotografii prasowej
 

wojtekk  Dołączył: 17 Lip 2006
Kurde, świetna historia. Aż się cieszę, że zanabyłem książkę Morrisa i, że se ją za tydzień przeczytam :D
 
M.W  Dołączył: 20 Sie 2008
Cytat

fot. Gary Settle/The New York Times

W roku 1975 ja i moja żona Midge namówiliśmy Gene'a i Aileen Smithów, by wystąpili na zjeździe National Press Photographers Association w Jackson Hole w stanie Wyoming, choć ich małżeństwo znajdowało się wówczas na krawędzi rozpadu. Gene wygłosił wykład, ilustrowany fotografiami z Minamata. Gdy przyszła kolej na słynne zdjęcie Tomoko w kąpieli, zalał się łzami.

Gene odchodzi

Szesnastego października 1978 roku wszedłem do prosektorium przy University Boulevard w Tucson w stanie Arizona. Tam właśnie po raz ostatni spojrzałem na W. Eugene'a Smitha. Rysy jego twarzy były dziwnie spokojne, jak gdyby chciał powiedzieć: „Przejmujesz po mnie pałeczkę".
Prawdę mówiąc, tak właśnie w istocie było - dwa lata wcześniej Gene poprosił mnie bowiem, bym został wykonawcą jego testamentu. Teraz, po konsultacji z jego dziećmi, miałem powierzyć elegancko ubrane zwłoki mojego przyjaciela płomieniom pieca krematoryjnego. Przypomniałem sobie, ile razy Gene straszył nas samobójstwem, żeby postawić na swoim. Jego ojciec odebrał sobie życie, co uwiarygodniało prawdopodobieństwo zastosowania przez niego tej strasznej broni człowieka pogrążonego w głębokiej depresji - a czasami odnosiłem wrażenie, że Gene rzeczywiście ma po temu powody. Lincoln Kirstein, jego przyjaciel i wielbiciel, stwierdził przy jakiejś okazji: „Życie Smitha było zbyt tragiczne, żeby można było je opisać". Kirstein pospieszył się trochę z tą konstatacją, albowiem w ostatniej dekadzie życia Smithowi udało się przezwyciężyć głęboki kryzys duchowy i odnalazł w końcu sens życia na przekór rozpaczy, przekształcając porażkę w swoiste zwycięstwo.

W latach współpracy z Magnum W. Eugene Smith wynajmował loft na Szóstej Alei, na Manhattanie, w okolicach giełdy kwiatowej. Rzadko go odwiedzałem w tym mieszkaniu, po prostu dlatego, że było to dla mnie zbyt bolesne przeżycie. Nie potrafiłem nie myśleć o jego rodzinie, którą zostawił w Croton. Być może Gene'a nakręcał czarny humor, ale mnie spotkania z nim zwyczajnie przygnębiały.
W czasach gdy został w zasadzie zepchnięty na margines fotografii prasowej, wspierały go trzy niezwykłe młode kobiety. Łączyła je fascynacja osobą Gene'a i wzajemna sympatia, toteż nie były o siebie zazdrosne. Pierwsza pojawiła się Carole Thomas - w roku 1959. Kiedy związała się ze sławnym fotografikiem, była siedemnastoletnią studentką sztuk plastycznych. Carole i Gene zakochali się w sobie i nawet chcieli się pobrać, ale on był żonaty. W roku 1960 los zesłał kochankom zupełnie nieoczekiwaną sposobność ucieczki przed tym problemem


Smith, Eugene W. Hitachi 1961-1962


, gdy Gene otrzymał poważne zlecenie od Hitachi, firmy elektronicznej produkującej wszystko, od turbin po tranzystory - zaproszono go na dziewięć miesięcy do Japonii, gdzie miał fotografować obiekty przemysłowe w dwudziestu siedmiu miastach. Podobnie jak w przypadku zamówienia z okazji dwustulecia Pittsburgha, Gene i tym razem zrobił o wiele za dużo zdjęć, a po powrocie coraz bardziej uniezależniał się od Carole. Jednocześnie wciąż pił i zażywał narkotyki. Kiedy stawał się nie do wytrzymania, Carole odchodziła, wracała jednak, gdy wydawało się, że Gene staje na nogi. W końcu Carmen Smith zgodziła się na rozwód, ale kiedy zbliżał się termin ślubu, do Carole dotarło nagle, co ją czeka, wyjechała więc do Kalifornii, gdzie mieszka do dzisiaj.
Gene był zdruzgotany. Przez długie miesiące zachowywał się jak obłąkany i co jakiś czas powtarzał, że się zabije. Midge i ja niejeden raz wysłuchiwaliśmy tych gróźb przez telefon. Często też bywało, że w odpowiedzi na błagania Gene'a jego syn Patrick i synowa Phyllis przyjeżdżali na Manhattan w środku nocy.

Latem 1969 roku Gene poznał na festiwalu w Woodstock Leslie Teicholz, która robiła wtedy fotosy reklamowe dla Channel 13, publicznej nowojorskiej stacji telewizyjnej, i zaproponował jej pracę w swoim lofcie. Dziewczyna wiedziała, że Gene szuka kogoś, kto zastąpiłby Carole, odmówiła więc. On dalej nalegał i w końcu zdołał namówić ją do współpracy - trudno jednak nazwać ten związek miłosnym. Leslie przypadkiem była w domu tego popołudnia, kiedy zatelefonował Cornell Capa, proponując Gene'owi zorganizowanie retrospektywnej wystawy jego prac w Jewish Museum, pod auspicjami organizacji Fund for Concerned Photography [Fundusz na rzecz Fotografii Zaangażowanej]. Gene bez zastanowienia odparł, że się zgadza, ale wyłącznie pod warunkiem, że będzie pomagać mu „taka jedna dziewczyna o imieniu Leslie". Wystawa, planowana początkowo w nowojorskim Museum of Modern Art na dwieście do trzystu zdjęć, rozrosła się w Jewish Museum do ekspozycji liczącej pięćset czterdzieści dwie fotografie, w tym także slajdy z drugiej wojny światowej, wyświetlane non-stop podczas pokazu. Gene zatytułował wystawę „Bądźmy po stronie prawdy". Rola Leslie Teicholz w przygotowaniu ekspozycji była ogromna. Dziewczyna z taktownym uporem przeprowadziła Gene'a przez cały rok przygotowań, wciąż opierała się jednak jego miłosnym zachodom.
A Gene żył miłością. Od czasu do czasu jeździł do Filadelfii, do Margery Lewis (która zmieniła tymczasem nazwisko na Smith) i ich syna Kevina. Drugiego sierpnia 1970 roku, gdy wracał z odwiedzin u Margery, kilka przecznic przed filadelfijskim dworcem otoczyła go banda murzyńskich wyrostków. Ukradli mu aparaty i ubranie, a potem nagiego obrzucili piłkami bejsbolowymi, mierząc w jądra. Kilka dni później Gene powiedział bawiącemu u niego Peterowi Pollockowi z The Art Institute w Chicago: „Wiedziałem, o co im chodzi. Chcieli zobaczyć we mnie takiego czarnucha, wiesz, murzyńską kukłę, w którą biali rzucają piłkami na wiejskich festynach i w cyrkach".

Kilka tygodni później do Nowego Jorku przyleciała z Japonii ekipa telewizyjna, żeby nakręcić reklamówkę dla firmy Fuji. Towarzyszyła im tłumaczka, dwudziestoletnia Amerykanka japońskiego pochodzenia, studentka Stanford University. Aileen Mioko Sprague nie bardzo znała się na fotografii i nie wiedziała, kim jest W. Eugene Smith, ale Japończycy wyjechali, ona zaś zatrzymała się w Nowym Jorku i nie wróciła na studia - została natomiast osobistą asystentką Gene'a na „Jewish Museum Show", bo taka nazwa przylgnęła do wyżej wspomnianej wystawy. Wkrótce przeprowadziła się do loftu Gene'a, który wielokrotnie proponował jej małżeństwo.
Większość krytyków bardzo chwaliła ekspozycję Smitha - nawet konserwatywny Hilton Kramer z „New York Timesa", który ubolewał nad „Rodziną człowieczą". Niedługo potem wystawę, a wraz z nią Gene'a i Aileen, zaproszono do Japonii. Dzięki swojej poprzedniej wizycie Gene cieszył się wśród tamtejszej publiczności ogromnym uznaniem. Dziennik „Asahi Shimbun" napisał, że „W.E. Smith (52) będzie fotografował rybaków z Minamata, cierpiących na różne ciężkie choroby wskutek zatrucia wody, by cały świat dowiedział się wreszcie prawdy". Państwo Smith - Aileen i Gene pobrali się w Tokio - przyjechali do Minamata we wrześniu 1971 roku na trzy miesiące, ale ostatecznie mieszkali tam przez trzy lata.
Postanowili udokumentować skutki tak zwanej „choroby z Minamata", zaobserwowanej po raz pierwszy w latach pięćdziesiątych, kiedy należące do okolicznych mieszkańców koty domowe dostały nagle pomieszania zmysłów i zaczęły rzucać się do morza. Choroba wkrótce dotknęła także ludzi - chorzy odczuwali dziwne mrowienie w wargach i kończynach, mieli problemy z artykulacją i stopniowo tracili kontrolę nad odruchami fizjologicznymi. Odnotowano wiele niewyjaśnionych zgonów. Występowały także przypadki uszkodzenia płodów, a miejscowe kobiety często rodziły upośledzone dzieci. Dopiero w roku 1959 wykryto, że chorobę wywołują toksyczne związki rtęci, pochodzące z odpadów z pobliskiej fabryki chemicznej firmy Chisso. Ścieki odprowadzano do morza, gdzie zatruwały ryby, stanowiące podstawę japońskiej kuchni.

Za osiemnaście dolarów miesięcznie Gene i Aileen Smith wynajęli dom należący do jednej z zaatakowanych chorobą rodzin. Dzielili z gospodarzami kuchnię - z klepiskiem zamiast podłogi - oraz łazienkę, gdzie wywoływali negatywy. Poznali także kolejne ofiary chemicznego zatrucia: Shinobu Sakamoto, prześliczną nastolatkę, kilkakrotnie bliską samobójstwa; Tomiji Matsudę, młodego kibica bejsbola, który nie miał szans, by sam mógł kiedykolwiek uprawiać ten sport, był bowiem niewidomy; Takako Isayamę, chłopczyka, którego wszędzie trzeba było nosić na rękach, ale który miał dość sił, żeby krzyczeć: „Truskawki, ale fajnie!"; i Tomoko Uemurę, ślepą i niemą dziewczynę o zdeformowanych kończynach.


W. Eugene Smith

Zdjęcie autorstwa Gene'a, przedstawiające Tomoko w ramionach kąpiącej ją matki, stało się symbolem Minamata i bywa określane jako pieta epoki przemysłowej.
Siódmego stycznia 1972 roku państwo Smithowie dołączyli do delegacji chorych z Minamata, którzy zorganizowali demonstrację w fabryce Chisso w Goi niedaleko Tokio. Pracownicy wpuścili ich do środka, była to jednak pułapka, albowiem kiedy Gene wraz z kilkoma innymi demonstrantami znalazł się w fabryce, manifestanci zostali obezwładnieni i pobici. Gene najpierw był kopany, a potem pochwyciło go sześciu mężczyzn, którzy „walili moją głową o beton, jak ktoś, kto usiłuje zabić trzymanego za ogon grzechotnika". W końcu wyrzucono go za bramę.
Do końca życia cierpiał na różne bolesne dolegliwości spowodowane tym pobiciem, ale wskutek incydentu w fabryce jego twarz stała się powszechnie znana widzom japońskiej telewizji. Pewien odważny hipermarket z Tokio otworzył nawet złożoną z dwustu zdjęć Gene'a wystawę, przedstawiającą mieszkańców Minamata, którą w ciągu dwunastu dni obejrzało blisko pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Następnie Gene i Aileen postanowili wydać album ze zdjęciami z miasteczka, ale ledwie podjęli pracę nad nim, Gene zwymiotował krwią w pociągu na trasie Tokio - Minamata i trzeba było go natychmiast przetransportować do szpitala miejskiego Shizuoaka. Aileen przyjechała do miasta nocnym pociągiem i rano czuwała już przy łóżku męża.
Dwa miesiące później wydarzyło się kolejne nieszczęście, o którym dowiedzieliśmy się, gdy Gene zatelefonował do Nowego Jorku do Jima Hughesa, redaktora pisma „Camera 35" (i swojego późniejszego biografa). Okazało się, że W. Eugene Smith znów znalazł się w szponach nałogu, nadużywa alkoholu i narkotyków, a Aileen wyjechała. Gene potrzebował opieki medycznej, przebywał jednak nadal za granicą. Hughes, który opublikował niedawno
dwadzieścia cztery strony zdjęć zrobionych przez Smithów w Minamata (Aileen też potrafiła posługiwać się aparatem fotograficznym), zaczął natychmiast wydzwaniać do wszystkich znajomych, aż wreszcie znalazł anioła miłosierdzia w osobie Larry'ego Schillera, mieszkającego w Los Angeles fotografika, redaktora i producenta filmowego, błyskotliwego i wygadanego faceta, który w 1964 roku sprzedał mi historię Jacka Ruby'ego. Larry podziwiał Smitha i zgodził się nie tylko opłacić mu bilet powrotny, ale i wysłać z Kalifornii do Japonii fotografika Paula Fusco, który miał zaopiekować się nim w drodze do Stanów.
Po rekonwalescencji w Stanach Zjednoczonych Gene i Aileen wrócili do Minamata na lato i jesień 1974 roku. Chcieli, żeby mieszkańcy ujrzeli wreszcie swoją historię na zdjęciach. Gene niedomagał, ale oboje ciężko pracowali nad albumem. Napisał wtedy do mnie: „Jeżeli zdążymy skończyć ten album o Minamata, to stanie się on punktem zwrotnym w historii fotografii".



Następny rok był dla Smithów czasem publicznego uznania i osobistych przykrości. Album w końcu ukazał się drukiem, a w International Center of Photography zorganizowano wystawę fotografii z Minamata. Dzięki Gene'owi i Aileen to niewielkie miasto stało się światowym symbolem zagrożeń związanych z zanieczyszczeniem środowiska, a także, jak ujął to „New York Times", „klinicznym studium japońskiej polityki".

LIFE - Minamata - Japan - 1972
http://www.slightly-out-o...th_Minmata.html

Midge i ja namówiliśmy Gene'a i Aileen, by wystąpili razem na konwencji NPPA w 1975 roku w Jackson Hole, i tam dowiedzieliśmy się, co słychać w ich życiu prywatnym. Niestety, małżeństwo Smithów znajdowało się na krawędzi rozpadu, chociaż oboje ciągle udawali, że są razem. Aileen przeżyła w Japonii załamanie nerwowe, gdy zdała sobie sprawę, że jeśli chce pozostać przy zdrowych zmysłach, musi potwierdzić swoją niezależność. Z kolei Gene, pragnąc się jakoś zabezpieczyć na przyszłość, nawiązał „awaryjną" znajomość z Sherry Suris, młodą fotoreporterką z Nowego Jorku. Po powrocie do Stanów Aileen znalazła sobie osobne mieszkanie.

W roku 1976 lekarze stwierdzili u cierpiącego na rozmaite inne schorzenia Gene'a cukrzycę i kategorycznie zabronili mu pić. Sherry starała się, jak umiała, pilnować go, ale Smith po prostu nie przestrzegał zakazu. W dodatku nie mieli pieniędzy - zaliczka za album z Minamata dawno już się skończyła - a alkohol działał na Gene'a jak środek przeciwbólowy.
Niewiele zaszczytów, którymi go uhonorowano, przynosiło pieniądze, więc Jim Hughes i ja, tworząc dwuosobowy samozwańczy „komitet ratunkowy", wzięliśmy się do pracy. Przeczytałem w „Timesie", że na University of Arizona powołano do życia Center for Creative Photography z siedzibą w Tucson. Celem nowej placówki miało być przechowywanie archiwów różnych fotografików, wśród których znalazł się między innymi Ansel Adams. Wiedząc, że Ansel jest długoletnim przyjacielem i wielbicielem Gene'a, chociaż uprawia inny typ fotografii, zatelefonowałem do jego pracowni w Carmel w Kalifornii. Ansel skontaktował mnie z Johnem Schaeferem, prezesem zarządu University of Arizona, z którym spotkałem się podczas jego najbliższej wizyty w Nowym Jorku w biurze adwokata Arthura Soybela, prowadzącego sprawę rozwodową Gene'a. Schaefer oświadczył, że może zatrudnić go na uczelni, jeżeli wzorem Ansela Gene podaruje swoje archiwum ich centrum fotograficznemu - w tym negatywy, odbitki, korespondencję i wszystkie inne materiały zdjęciowe. Mógłby zachować tylko oryginalne odbitki, które przeszłyby na własność jego dzieci, w zamian otrzymałby zaś tytuł profesora oraz ciemnię, asystentów i roczną pensję w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów.
W listopadzie do Tucson wyruszyło kilka ciężarówek, należących do pewnej nowojorskiej firmy transportowej, które wiozły w sumie czterdzieści cztery tysiące funtów - czyli prawie dwadzieścia dwie tony - zdjęć, negatywów, stykówek, czasopism, książek, listów, szafek katalogowych (w liczbie kilkadziesięciu), biurek, foteli, taśm magnetofonowych i parę tysięcy płyt długogrających. Gene niczego nie wyrzucał, nawet starych rachunków z pralni i kwitów lombardowych. W jednym z kartonów znajdowały się, na przykład, wyłącznie pokrywki na obiektywy.
Po przyjeździe do Tucson Gene dostał pocztówkę od Ansela: „Moje gratulacje [...] Chyba powinienem cię odwiedzić. Może mnie wreszcie nauczysz, jak się robi zdjęcia".
Kilka dni później Gene dostał zawrotów głowy i lekarz kazał mu się zgłosić na badania kliniczne. W dniu, kiedy miał opuścić szpital, dostał rozległego wylewu krwi do mózgu i zapadł w śpiączkę. Sherry natychmiast poleciała do Tucson, gdzie dołączyły do niej dzieci Gene'a: Juanita z Oregonu, Marissa, Shana i Patrick z żoną Phyllis z Nowego Jorku, a także Kevin, który kończył studia prawnicze w Berkeley. Kevin dopiero wtedy poznał swoje rodzeństwo - Patrick nie wiedział nawet, że ma brata, bo siostry, które dopiero niedawno dowiedziały się, że Patrick nie jest jedynym synem Gene'a, nie podzieliły się z nim tą informacją.

Gene obudził się ze śpiączki dopiero w styczniu. Wcześniej zgodził się wygłosić przemówienie na zjeździe Stowarzyszenia Fotografików Prasowych Arizony na Arizona State University w Tempe 4 marca. Gdy w lutym było już jasne, że nie będzie w stanie dotrzymać obietnicy, zgodziłem się wystąpić zamiast niego. Poleciałem do Tucson 1 marca i po południu odwiedziłem go w szpitalu. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że Gene mimo wszystko postanowił pojechać do Tempe. Nazajutrz przekonał do swojego pomysłu lekarzy, więc Sherry i ja zawieźliśmy go do hotelu w Tempe, gdzie spędził noc, po czym następnego dnia przetransportowaliśmy go cichaczem do auli. Gene czekał w ukryciu za kulisami, podczas gdy ja pokazywałem i komentowałem jego slajdy, korzystając z uwag samego autora, nagranych na taśmie magnetofonowej. W końcu zwróciłem się do publiczności:
- Jestem pewien, że wszyscy wiecie, dlaczego Gene nie mógł wystąpić dziś przed wami osobiście. Bardzo chciał tu przyjechać, ale nie zgodził się na to prezes zarządu University of Arizona, a także lekarze, byłoby to bowiem wbrew zdrowemu rozsądkowi... A jednak... Przed państwem W. Eugene Smith!
Na te słowa przy pomocy Sherry Gene wjechał na scenę na wózku inwalidzkim. Rozpętało się prawdziwe pandemonium, bo sześciuset fotografików i studentów wiwatowało na jego cześć co najmniej przez dziesięć minut. Gene nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa, machał więc tylko do publiczności, zalewając się łzami.
Ku naszemu zdumieniu latem poczuł się na tyle dobrze, że pojechał do Nowego Jorku na rozmowy z wydawcą w sprawie sesji fotograficznej z Johnem Travoltą. Potem wrócił do Tucson, gdzie przez kilka dni prowadził nawet zajęcia ze studentami. Pewnego niedzielnego poranka wymknął się z domu, żeby kupić piwo, i stracił przytomność w pobliskim sklepie spożywczym. Wkrótce potem umarł.

Z kostnicy pojechałem na spotkanie z Johnem Schaeferem i radcą prawnym uniwersytetu, który zapytał, ile moim zdaniem warte jest archiwum Smitha. Sherry powiedziała mi dzień wcześniej, że Gene miał na koncie w banku osiemnaście dolarów, a nieuregulowane przez niego należności wynosiły kilkanaście tysięcy.Około miliona dolarów - odparłem bez wahania, co moi rozmówcy przyjęli z kamienną twarzą.
Sherry poinformowała mnie także, że Gene nie przypuszczał, ile faktycznie ma oryginalnych odbitek, których liczba sięgała sześciu tysięcy. Było to wszystko, co mógł zostawić swoim dzieciom, a ja postanowiłem wycisnąć dla nich z tego spadku małą fortunę.
Troje z jego pięciorga synów i córek żyło w skrajnym ubóstwie, potrzebowali więc natychmiastowej pomocy. Od czasów Magnum, kiedy mieliśmy szczęście, jeśli udawało nam się sprzedać jakąś odbitkę za pięćdziesiąt dolarów - nie tylko autorstwa Gene'a, lecz także takich „współpracowników" agencji, jak Edward Weston albo Ansel Adams - sytuacja na rynku fotograficznym uległa zmianie. W dużej mierze dzięki Anselowi Adamsowi, jego wspólnikowi Williamowi Turnage'owi i kilku sprytnym marszandom w latach siedemdziesiątych sprzedaż i ceny fotografii znacznie wzrosły -z przyjemnością mogę więc dzisiaj powiedzieć, że zyski ze sprzedaży zdjęć z archiwum Smitha daleko przekroczyły moje wcześniejsze szacunki.
Największym wyzwaniem była jednak dla mnie artystyczna część kolekcji Gene'a. Szybko zdałem sobie sprawę, jak ogromne miał szczęście, przenosząc się do Center for Creative Photography w Tucson. Odwiedziłem to miasto kilkanaście razy, na ogół pracując z osobistym kuratorem Smitha, W.S. „Billem" Johnsonem. Jako doświadczony bibliotekarz i uczony, Bill postanowił zachować integralność archiwum. Wiosną 1980 roku na dwa tygodnie wyjechałem do Tucson z Midge, która niedawno przeszła operację raka piersi. Mieliśmy nadzieję, że zmiana klimatu i słońce dobrze jej zrobią. W ostatnich latach życia Gene'a Midge dobrze go poznała - i zwykle to ona z nas dwojga odbierała jego telefony z prośbami o pomoc. Pewnego dnia Bill Johnson powiedział nam podczas lunchu, że marzy o wydaniu systematycznego katalogu zawierającego dwa tysiące najlepszych zdjęć Smitha, na co Midge zareagowała bez namysłu:
- Bill, po prostu zrób to. Przygotuj nam makietę, a my zawieziemy ją do Nowego Jorku i znajdziemy ci kupca.
Johnson poszedł za radą mojej żony. Michael Hoffman z wydawnictwa Aperture, podejmując decyzję, którą nazwałem „aktem wiary", zaakceptował nasz projekt i zdobył fundusze na jego realizację. Album Billa Johnsona, zatytułowany W. Eugene Smith: Master of the Photo Essay jest dziś pozycją klasyczną, której nakład, niestety, został wyczerpany.



W roku 1980 Howard Chapnick z Black Star zmobilizował kilku przyjaciół Gene'a - „komitet ratunkowy" zwiększył więc liczebność z dwóch do pięciu osób (dołączył do nas Jim Hughes, adwokat Arthur Soybel i specjalista od naprawy aparatów fotograficznych Martin Forscher) - aby założyć W. Eugene Smith Memoriał Fund, który zachęcałby „fotografików odwołujących się do estetyki W. Eugene'a Smitha" do podejmowania konkretnych projektów, wymagających wsparcia ze źródeł niekomercyjnych. Od tamtej pory corocznie przekazujemy na wspomniany cel dotacje w wysokości od dziesięciu do dwudziestu tysięcy dolarów, a otrzymali je już fotograficy z dziesięciu krajów, między innymi Jane Evelyn Atwood (pierwsza z wyróżnionych kandydatek), Eugene Richards, Sebastiao Salgado, Gilles Peress, Donna Ferrato, James Nachtwey i Cristina Garcia Rodero.
W roku 1980 Midge i ja pojechaliśmy na doroczne Rencontres Internationales de la Photographie w Arles, gdzie w ogromnym rzymskim amfiteatrze miałem wygłosić wykład o życiu i twórczości „Ju-żina" Smitha. Podobnie jak w Tempe, pokazałem przygotowany przez Cornella Capę zestaw slajdów Gene'a, zatytułowany „Wizerunki człowieka", po mistrzowsku opracowany przez Sheilę Turner Seed dla wydawnictwa Scholastic i opatrzony komentarzem artysty. Problem polegał na tym, że najpierw trzeba było odtworzyć słowa autora z taśmy, a dopiero potem, zdanie po zdaniu, przełożyć je na francuski. Na szczęście dostałem tłumacza, który rozumiał tekst intuicyjnie. Mieliśmy czas na tylko jedną próbę, lecz sama prezentacja w obecności tysiąca milczących widzów przebiegła bez zakłóceń. Na zakończenie przytoczyłem wypowiedź Gene'a, zamieszczoną na czwartej stronie okładki albumu o „chorobie z Minamata":

"Fotografia w najlepszym wypadku przemawia cichym głosem, ale niekiedy, na ogół bardzo rzadko, jedno lub kilka zdjęć zdolnych jest przebić się do naszej świadomości [...] Dzięki fotografii niektórzy ludzie - a może nawet wielu z nas - skłonni są czasem usłuchać głosu rozumu i podjąć próbę naprawy zła tego świata... Inni z kolei zapewne lepiej zrozumieją ludzi żyjących w obcych krajach i zaczną ich darzyć współczuciem [...] Tak, fotografia to cichutki głos [...] I bardzo ważny, chociaż nie jedyny głos w moim życiu. Wierzę w fotografię." W. Eugene Smith

John G. Morris/Zdobyć zdjęcie/Moja historia fotografii prasowej


[ Dodano: 2012-12-22, 01:13 ]
Cytat

L to R: Polish Army War Veterans Home, W. Eugene Smith, 1956;
After W.E.S: Polish Army War Veterans Home, Matthew Liam Conboy, 2008;
Telephone Building, Matthew Liam Conboy, 2007


Shriner’s Circus Parade, Sixth Street Bridge, W. Eugene Smith, 1956


Sixth Street Bridge, Matthew Liam Conboy, 2008


Breed Street, W. Eugene Smith, 1956


Breed Street, Matthew Liam Conboy, 2008
http://www.foto8.com/new/...tsburgh-project

Wyświetl posty z ostatnich:
Skocz do:
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach