Cytat
http://www.damianchrobak.com/
Damian Chrobak , urodzil sie w 1977 w Jastrzębiu Zdroju. Fotografią zainteresowal się w 2003 roku gdzie rozpoczął naukę na Akademii Fotografii w Warszawie. Po pierwszym roku opuścił szkołę chcąc szukać własnego głosu w fotografii. Wyjechał do Londynu, gdzie ukończył Black & White Photography na University of the Arts London. Street Photography i fotografia dokumentalan jest gatunkiem fotografii który upodobał sobie najbardziej. Swoje zdjęcia pokazywał na wystawach grupowych i indywidualnych w Polsce i Europie. Od 2010 jest członekiem ZPAFu, jeste także pomyslodawca I zalozycielem grupy fotograficznej un-posed .
Mieszkasz od dawna w Londynie i konsekwentnie go fotografujesz. Czy z biegiem czasu jest to coraz trudniejsze? Jeżeli zdarza Ci się wpadać w jakieś utarte schematy, to jak sobie z tym radzisz? Czy zaczynasz nakładasz na siebie pewnego rodzaju autocenzurę i unikasz pewnych miejsc lub sytuacji?
To juz 18 lat jak mieszkam w Londynie. Pierwsze moje osiem do dziesięciu lat biegałem po mieście z aparatem praktycznie codziennie. Poświęcałem na to każdą wolną chwilę. Ale nie czułem się, jakbym fotografował tylko jedno miejsce. Generalnie jest to Londyn – ponieważ tutaj mieszkam, pracuję i po prostu żyję. Ale staram się też dużo podróżować, więc w portfolio mam też obfity materiał z Nowego Jorku czy Polski. W miastach tętniących życiem zawsze jest dużo okazji do dokumentowania. Jednak największym paradoksem jest to, że w Londynie fotografuję tak naprawdę kilka ulic. Głównie są to Oxford Street, Piccaldilly, Liverpool, czy okolice City. Ja zawsze jestem skupiony na czynniku ludzkim, a tam jest go najwięcej.
Nie sądzę, żeby z biegiem czasu fotografowanie tego samego miejsca było trudniejsze. Bardziej skłaniałbym się do użycia słowa monotonia. Wyjściem z takiej sytuacji jest chyba posiadanie świadomości, w jakim celu się to robi. Nie chcę żeby to zabrzmiało arogancko, ale z tak dużym stażem w robieniu zdjęć przyszła też nauka, jak radzić sobie z popadaniem w schematy. Odpuszczam wtedy na jakiś czas fotografowanie. Zajmuję się czytaniem książek, przeglądam albumy fotograficzne oraz czytam biografie artystów, których szanuję. Wydaje mi się, że na walkę z monotonią i samorozwój jest bardzo dużo sposobów.
Masz doświadczenie w robieniu streeta zarówno na kliszy jak i cyfrze. Co byś powiedział osobie, która stoi przed takim wyborem? Jak plusy oraz minusy obydwu rozwiązań wpływają na Twój sposób fotografowania? I czy sprzęt ma w streecie jakieś znaczenie?
Mogę oczywiście mówić tylko za siebie – i to nie dotyczy tylko streeta, ale ogólnie fotografii. Negatyw moim zdaniem wymusza większe skupienie podczas fotografowania. Ważna jest świadomość obrazu/efektu na zdjęciu, który otrzymamy. Kontrolujemy głębię obrazu oraz zależność czasu do migawki. Mogę zatrzymać człowieka zamrożonego w ruchu, ale jeżeli wydaje mi się, że większe emocje uzyskam na poruszonym obrazie, to używam dłuższych czasów. Za każdym razem po prostu widzę zdjęcie jeszcze zanim je zrobię. Nie polegam na przypadku. Praca na negatywie przekłada się na większy szacunek do obrazu. Na przeciwnym biegunie jest zapis cyfrowy – szybki, a nawet czasami bezmyślny. Nie mam negatywnych uczuć do techniki cyfrowej, ale gdy jesteś zaznajomiony z podstawą zapisu na negatywie to Ty kontrolujesz obraz, a nie obraz Ciebie.
Dla mnie wystarczający jest aparat, który posiada czas i przysłonę - nic więcej. Moimi ulubionymi narzędziami pracy do streeta to Leica M6, Contax T3 i ostatnio coraz częściej Leica Q. Uważam, że większość aparatów posiada zbyt dużo funkcji, do których użytkownik nawet nie zagląda. Taki technologiczny przerost formy nad treścią
Książka fotograficzna „I see you ” ukazała się dzięki Pix.House, choć nie obyło się bez zbiórki na portalu crowdfundingowym. To ostatnio popularna metoda dofinansowania, ale czy konieczna? Jak przebiegało zlepienie w jedną całość Twoich zdjęć oraz konceptu na książkę – i co było pierwsze? Zmobilizowało Cię to by wreszcie usiąść do swoich rozległych analogowych archiwów?
Książka powstała przy pomocy zaprzyjaźnionej Pix.House Gallery, przyjaciół i dużej grupy wspierających ten projekt na portalu crowdfundingowym Polak Potrafi. To jest chyba aktualnie najbardziej popularna droga pozyskania środków na taki projekt. W moim przypadku połowę pieniędzy posiadała galeria, a resztę środków udało się dozbierać od ludzi zainteresowanych zakupem. Można również skorzystać z konkursów na dummy book, ponieważ projekty zwycięzców trafiają do drukarni. Ostatnimi czasy powstało wiele małych wydawnictw i warto z nimi nawiązać współpracę. Wtedy koszta rozkładają się po połowie. Niestety nie ma idealnej i zawsze skutecznej metody pozyskiwania pieniędzy na druk. Są tacy fotografowie, którym wydawnictwa same proponują wydanie książki, a znam takich, którzy biorą na to kredyt. Dużo zależy od Twojej asertywności!
Wracając do „I see you”, to jeszcze raz chcę podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do publikacji tej książki! To jest mocna selekcja moich wcześniejszych prac z Londynu. Nie zbiór najlepszych zdjęć – bo takowy nazywa się portfolio. Do publikacji warto mieć spójny temat. W moim przypadku można powiedzieć, że materiał po prostu czekał na znalezienie formy publikacji. A że ludzie w Pix.House znają się na swojej pracy, tak samo jak Joanna Kinowska, to dostałem konkretny zarys i po prostu przygotowałem zdjęcia, które chciałem opublikować. Po burzliwej edycji zatwierdziłem końcowy projekt. Na tamten czas wszystko mi super pasowało, ale duży wpływ na to miał stan ekscytacji, że będę miał własną książkę. Teraz naniósłbym kilka poprawek. Jednak to moja pierwsza publikacja (mam nadzieję, że nie ostatnia) i wiem, że trzeba do końca zachować zimną głowę. Warto przejść przez coś takiego, ponieważ największą frajdą było zobaczenie własnej książki w The Photographers Gallery obok albumów Meyrowitza, Leitera, czy Winogranda. Jednym słowem - jak ciężko pracujesz, to marzenia się spełniają.
Jeśli chodzi o to, czy najpierw mam koncept, czy wyłania się on dopiero z gotowych zdjęć, to bywa rożnie - jak to w życiu. Z jednej strony opowieść „Make-up Line”, o kobietach malujących w metrze, powstała po zebraniu wcześniej wykonanych fotografii. To akurat był szybki proces. Kilka miesięcy jeżdżeniem londyńskim metrem i seria w zasadzie się sama zrobiła. Z drugiej strony obecnie nie da się nie zauważyć tak zwanego „problemu komórkowego”. I świadomie postanowiłem go rejestrować, ponieważ sam jestem ciekaw, jak będziemy wyglądali na ulicy z telefonami 30 lat później. Przeraża mnie to, co obecnie się dzieje pomiędzy ludźmi, zwłaszcza tymi młodymi. Nie mają między sobą kontaktu! Gapią się w ekran telefonu jakby było to urządzenie niezbędne do podtrzymywania funkcji życiowych. Idziesz ulicą i musisz unikać tych wszystkich zombie, którzy wpadają na Ciebie zapatrzeni w telefon. Gdyby jeszcze pracowali... ale w większości przypadków oni grają w jakieś gry. Ostatnio będąc w NYC zauważyłem przed przejściami dla pieszych jaskrawożółte napisy „Watch out” namalowane na chodniku. Porusza mnie to, więc fotografuję zachowanie ludzi z telefonami w przestrzeni miejskiej. Ale robię to w dużym uogólnieniu. Jest przecież taki jeden jegomość – Mermelstein , który też fotografuje ludzi z komórkami, ale od tyłu. Zazwyczaj skupia się na tym, by na zdjęciu wyeksponować treść prywatnych wiadomości. Uważam ten projekt za bardzo wulgarny. Nie podoba mi się to, że Mermelstein robi zdjęcia przyczajony niczym partyzant, a do tego publikuje prywatne wiadomości w social mediach.
Jak to jest założyć swój własny kolektyw fotograficzny? W przypadku Un-Posed robiłeś to niejako dwa razy. Dlaczego po pewnym czasie potrzebny był restart? Czy to w ogóle możliwe, by na dłuższy czas zjednoczyć pod tym samym szyldem niepokorne artystyczne umysły?
Zacznijmy od tego, że nie zakładałem kolektywu Un-Posed dla siebie. To był pomysł, który się pojawił mniej więcej po szóstym roku pobytu w Londynie. Poznałem kilku chłopaków z In-Public i po jakimś czasie zaświtała mi myśl, że byłoby fajnie zrobić coś takiego dla polskich streetowców. No i się udało! Ale na początku nie miałem zielonego pojęcia z czym to się je. Problem się pojawił po jakiś dwóch latach funkcjonowania, gdy większość członków w mojej ocenie spoczęła na laurach i zadowalała się miejscem na stronie internetowej. Bo według nas była to strona pokazująca twórczość najlepszych streetowców tego okresu. Niestety brak był jakiejkolwiek mobilizacji do wspólnego działania.
Uważam, że ilość fotografów też była zbyt duża, ponieważ w tak wielkim gronie nie trudno o zgrzyty. Słyszałem o sobie, że jestem trudny do współpracy, ale po prostu nie owijam w bawełnę i cenię sobie pracowitość. Mówię często co myślę, nie staram się być politycznie poprawny i dużo wymagam od siebie samego. Po kilku latach czułem po prostu, jakbym tylko ja miał wkład w ten kolektyw. Więc którego razu napisałem do każdego z członków, że kończymy naszą przygodę, ponieważ nie widzę sensu egzystowania kolektywu w martwym punkcie.
Pomysł jednak nadal uważałem za ciekawy, więc po pewnym czasie zbudowałem skład z nowymi ludźmi, którzy wtedy aktywnie działali w streecie. Na początku znowu wszystko było w porządku – fajni ludzie, konkretny prowadzący, wspólne projekty. Niestety po jakimś czasie schemat się powtórzył. Gdy teraz myślę o kolektywie, to dla mnie jest to maksymalnie pięć osób, które mają pokrywające się pole działania i dużo inicjatywy. W innym przypadku to nie ma po prostu sensu.
Zacząłeś studia w czeskiej Opavie. Wygląda na to, że ciągle masz potrzebę fotograficznego rozwoju. Mimo, że ostatnio pojawiło się dużo warsztatów, fotografia uliczna wcześniej nie była powszechnie nauczana. Gdzie Ty przez ostatnie lata szukałeś inspiracji do rozwoju?
Zacząłem studia w czeskiej Opavie i nawet tam już się mówi o fotografii streetowej! To jest siła dokumentu. Kto mnie zna ten wie, że mam korbę na temat streeta i będę robił zdjęcia na ulicy do końca życia. Ale kręci mnie też inna fotografia i lubię przebywać z ludźmi, którzy nakręcają się fotograficznie tak samo jak ja. Wtedy można się czegoś nowego nauczyć, zrozumieć, zainspirować.
Skończyłem B&W Photography na LCC w Londynie i tam tak naprawdę zaczęła się moja przygoda ze streetem. Dowiedziałem się, że jest duża grupa fotografów, którzy tak właśnie definiowali swoją twórczość. Pierwszy takiego terminu użył bodajże Winogrand, czyli wczesne lata 70-80. Ten okres to był dla mnie wyznacznik dobrej fotografii ulicznej. Duży wpływ na mnie wywarły takie nazwiska jak Elliot Erwitt, Robert Frank, Henri Cartier-Bresson, Andre Kertesz, Joel Meyerowitz, Gary Winogrand, Diana Arbus, Helen Lewit, Bruce Gilden. Księgarnie uginały się pod albumami tych fotografów, a ja je chłonąłem, jako dokumentalista życia codziennego w Londynie.
Niestety wydaje mi się, że po 2015 roku na fotografię uliczną zrobiła się po prostu moda. Skoro mam aparat i chodzę po ulicy to jestem streetowcem. Staram się omijać te wszystkie pseudo festiwale i konkursy. Nie do końca ta nowa rzeczywistość mi pasuje. Wolę robić swoje na boku i nie trzymać się w środowisku wzajemnej adoracji, bo między innymi przez to nabawiłem się depresji. Na codzień mam kontakt z fotografią wszelakiej maści, ponieważ oprawiam wystawy dla młodych artystów i ręce mi wręcz opadają, jakie próżne zachowanie te młode talenty prezentują. Ja się chyba po prostu już za stary zrobiłem i nie nadążam za nurtami w fotografii. Takim najbliższym mi fotografem pod względem osobowości jest Saul Leiter - uwielbiam go za jego postawę. Ciagle też żyję słowami pana Prażmowskiego, który na zajęciach nam kiedyś powiedział, że fotografia to jest duża lekcja pokory.
Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Cytat
W fotografii nie liczy się aparat, ale pomysł
Czym dla Ciebie jest fotografia uliczna?
Podejściem do życia. Gdyby nie fotografia uliczna, którą odkryłem po przyjeździe do Londynu, pewnie nie byłbym człowiekiem, którym teraz jestem. Przeszedłem długą drogę. Gdy jechałem do Anglii, naprawdę mało wiedziałem o fotografii. Później zauważyłem, że w każdej księgarni jest mnóstwo albumów i zacząłem je kolekcjonować. Moja nauka fotografii ulicznej to było przyglądanie się obrazom, od TheAmericans Roberta Franka, przez Europeans Henri Cartier-Bressona, po prace Andre Kertesza. Te zdjęcia swoją prostotą, ale też kompozycją mnie rozwalały”. Kupiłem aparat i zacząłem chodzić po mieście. Trzy lata robiłem zdjęcia, myśląc, że jestem jednym z lepszych fotografów na świecie. Wysłałem swoje prace do angielskich fotografów. Szybko sprowadzili mnie na ziemię. Przypomniały mi się słowa Wojciecha Prażmowskiego, który na zajęciach powtarzał nam „Fotografia to w dużym stopniu pokora”. Zacząłem wszystko od nowa. Obrazy zaczęły do mnie przychodzić. Teraz wiem, czego oczekuję od zdjęć uwielbiam być łowcą na ulicy, lecz nie każdy, kto ma aparat i robi zdjęcia na ulicy, jest fotografem ulicznym.
Co to zatem znaczy: być fotografem ulicznym?
Mam świadomość tego, co robię i po co to robię, może teraz moje fotografie nie są zbyt mocne, ale jestem pewny, że za 20 lat ktoś, kto spojrzy na moje zdjęcia zrobione w Londynie, wróci do tych stykówek, zobaczy, że to jest dobry dokument o tym miejscu. Nie chcę się porównywać z Robertem Frankiem, który objechał Stany Zjednoczone, zrobił znakomity dokument fotograficzny, a mimo to nikt w ówczesnym czasie tych prac nie chciał pokazać. Teraz wszyscy się nimi zachwycają! Za kilkanaście lat moje zdjęcia będą zapisem miejsca i czasu, tego, jak ludzie się ubierali, zachowywali itd.To zapis zwykłych, codziennych, rutynowych zajęć, tylko zauważonych w inny sposób. Czuję, że zrobiłem kawał dobrej roboty. I to takiej, która z powodzeniem może znaleźć swoje miejsce na wystawie w galerii. Bardzo często zdarza się, że po wystawach zgłaszają się chętni do zakupu moich zdjęć. Czasem to kolekcjonerzy, a czasem ludzie, którzy po prostu dostrzegli coś w tych zdjęciach.
Chcesz powiedzieć, że wartością Twojej fotografii jest czas?
Na pewno. Ale też uczyłem się na klasykach. Teraz, gdy śledzę tysiące zdjęć, które powstają w nurcie tzw. fotografii ulicznej, zdaję sobie sprawę, że znaczna część kadrów z ulicy jest po prostu niczym, bez żadnego przekazu.
Próbowałam kiedyś na potrzeby zajęć ze studentami stworzyć definicję tego, czym jest fotografia uliczna współcześnie. Do głowy przyszły mi dwa hasła:„un-posed”i„in public”.
Dokładnie. David Gibsson powiedział, że fotografia uliczna to jest fotografia un-posed i in public. Nie lubię do końca definiowania. Popadłem nawet trochę w depresję, bo przez innych fotografów zostałem zaszufladkowany jako fotograf uliczny tym samym – nieco gorszy. Wszyscy oczekiwali ode mnie definicji i tego, by nadać tej fotografii dokładnego znaczenia. Nie obchodzi mnie to! Ja to czuję. Mam chwilę słabości, to idę na ulicę i szukam. Dobra fotografia uliczna to setki kilometrów i godzin spędzonych na ulicy. Ostatnio był u mnie w Londynie pan Marian Schmidt. Miałem przyjemność patrzeć, jak on pracuje na ulicy. Niby ma schowany aparat jak ja, ale cały czas jest gotowy do pracy. Mój guru fotograficzny pracuje dokładnie tak samo jak ja! Gdy go zapytałem, jaką fotografię wykonuje – odpowiedział, że czasem to fotografia uliczna, czasem portrety, a nawet krajobraz. A jak postrzegamy pana Mariana Schmidta?
Jako klasyka fotografii dokumentalnej, humanistycznej.
No właśnie. A jak kiedyś udzielałem wywiadu, to prezentacja mojej pracy była nazwana: dokument społeczny. To nie jest przypadkowe. Znowu odniosę się do klasyki. Henri Cartier-Bresson powiedział: „Każda sytuacja ma swój moment decydujący”
Wierzysz w decydujący moment w fotografii?
Raczej wierzę.
Bill Brandt w jednym z wywiadów trochę wyśmiewał tę koncepcję. Mówił, że fotograf musi mieć po prostu szczęście.
Można to nazwać szczęściem. Dziękuję za to, że je mam, i że widzę te obrazy. Że w prostych, błahych sprawach dostrzegam to, co ważne.
Zawsze masz aparat ze sobą?
Ostatnio częściej patrzyłem w sufit. Taki był to czas w moim życiu. Generalnie, zawsze mam aparat ze sobą. Teraz na przykład mam ze sobą trzy różne.
Moi koledzy fotoreporterzy zawsze narzekali na młode pokolenie, że kiedyś fotograf nie rozstawał się z aparatem. Idąc „na temat”, zawsze był przygotowany do naciśnięcia spustu, bo zawsze coś mogło wydarzyć się na ulicy. Teraz podobno młodzi fotografowie wyciągają aparat, gdy dotrą na miejsce.
No tak. Świetni reporterzy często robili niezwykłe zdjęcia uliczne. Robert Doisneau, Henri Cartier–Bresson, a nawet Robert Capa. Nawet gdy pracuję na zlecenie komercyjne, zawsze szukam sytuacji dla siebie. Teraz też ludzie chodzą z aparatem na szyi, ale po co im zaślepka na obiektywie? Widzę to i mogę się tylko śmiać.
Wcześniej nawiązałeś do tego, że wszyscy jesteśmy fotografami ulicznymi albo za takich się uważamy. Andrzej Zygmuntowicz w jednym z wywiadów skierował takie słowa do młodych fotografów:„Jeśli chcesz zacząć fotografować, zacznij od ulicy”.
Pierwsze zdjęcie w historii fotografii zostało wykonane z okna na ulicę. Czytając biografie fotografów, dowiadujemy się, że setki z nich rozpoczynało przygodę z fotografią właśnie na ulicy. Trzeba to jednak robić świadomie, a nie dlatego, że to jest modne.
Jest coś takiego, jak moda na fotografię uliczną?
Oczywiście. 12 lat temu, gdy ja zaczynałem, tego określenia,„fotografia uliczna”, nie było w Polsce. W Londynie poznałem fotografów, którzy zajmują się tym od 20 lat.
Co było momentem przełomowym, jeśli chodzi o rozwój i popularność fotografii ulicznej w Polsce?
To był chyba 2008 r. Było kilka osób, takich jak Alek Nowak, ja, i może jakieś dwa nazwiska. Wzajemnie się adorowaliśmy. Później postaci zaczęło być coraz więcej. Trochę mi serce krwawiło, gdy patrzyłem na to, co jest nazywane fotografią uliczną w Polsce, ale z drugiej strony – niech każdy pracuje tak, jak chce. Zgodnie z własną wrażliwością.
A Twoja wrażliwość? Gdy rozpoczynaliśmy rozmowę, powiedziałeś: „Te moje czarno-białe zdjęcia”. Przecież Ty pracujesz także w kolorze
Od niedawna. Wydaje mi się, że każdy musi się rozwijać. Joel Meyerowitz mówi, że każdy ma jaki proces w swoim życiu. Zazwyczaj trwa on siedem lat. Mniej więcej tyle czasu fotografowałem tylko w czerni i bieli. Po rozmowie m.in. z Mattem Stuar tem, zdecydowałem się spróbować pracy w kolorze. On właśnie powiedział mi, że czasy fotografii czarno-białej już minęły. Zakładałem zatem rolkę filmu w kolorze i robiłem zdjęcia. Wywoływałem je i patrzyłem na to i mówiłem:„Nie czuję tego”. Po trzech latach działania w kolorze jest lepiej.
Jeśli powiem, że Twój kolor jest bardziej dopracowany, to zgodzisz się ze mną?
Przykładam więcej uwagi do fotografii w kolorze, to prawda.
Większą uwagę przykładasz do szczegółów w kolorze. W czerni i bieli więcej u Ciebie scen i relacji między ludźmi.
A to dobrze czy źle?
Nie oceniam tego. Bardzo różnią się od siebie te fotografie.
Mam świadomość tego, że to dwa różne światy. I to, co mówisz, świadczy o tym, że się rozwijam. Teraz pracuję nad książką, która będzie poświęcona tylko fotografii w czerni i bieli. Chcę zamknąć pewien etap. Wcześniej wykonywałem 95% zdjęć czarno-białych. Teraz będzie na odwrót.
Twoje fotografie wymagają bycia blisko drugiego człowieka. Zupełnie obcego człowieka. Często słyszysz od młodych fotografów, że boją się podejść do człowieka na ulicy w swoim mieście, a gdy już wyjadą, np. do Indii, strach znika?
Zawsze powtarzam: jak się boisz podejść do człowieka, to idziesz na festyn, gdzie jest dużo ludzi i oni nic ci nie mogą zrobić. Tak mi doradził kiedyś David Gibsson. Druga sprawa: potrzeba lat, by wypracować warsztat bycia niezauważalnym na ulicy. Popatrz na Joela Meyerowitza. Jak on chodzi z aparatem po ulicy, z tym swoim wielkim uśmiechem przyczepionym do twarzy, bije od niego taka energia, że ludzie nie zwracają uwagi na to, że robi zdjęcia. Z drugiej strony – jest Bruce Gilden. On ma inny sposób pracy, który akurat do mnie nie do końca trafia. Każdy musi znaleźć swoje podejście.
Mówisz o tym, że jesteś niezauważalny, nie przeszkadzasz ludziom. Ale podejrzewam, że zdarzyli się tacy ludzie, którzy nie chcieli być przez Ciebie fotografowani.
W ciągu dwunastu lat, miałem jedną sytuację, gdy ktoś był niezadowolony. Szukałem światła i akurat przejeżdżał facet na wózku inwalidzkim. Zapytał, czemu mu robię zdjęcia. Nie zrobiłem mu wtedy zdjęcia, więc powiedziałem mu, że możemy jechać do laboratorium, wywołać film i sprawdzimy, czy zdjęcie jest na negatywie. Facet odpuścił. Wielokrotnie byłem z innymi fotografami na ulicy, to prawie zawsze kończyło się awanturą. Dlatego chodzę sam. Jest też kilka sztuczek. Bierzesz aparat do oka i w momencie, gdy ktoś cię zauważy, mówisz:„Kurdę. Miałem takie ujęcie, a pan mi je zepsuł”. To jedna z metod. Albo po prostu po zrobieniu zdjęcia, wciąż udajesz skupienie na scenie. Ludzie wtedy odpuszczają.
Nie zdarzyło się do tej pory tak, że ktoś zobaczył swoje zdjęcie na Twojej stronie i prosił o usunięcie?
Nie. Może ktoś zauważył, lecz nigdy nikt nie prosił o usunięcie. Problem prawa do publikowania zdjęć z ulicy jest obecny także w rozmowach na zajęciach ze studentami. Zawsze im mówię: „nie zaczynajcie od końca. Najpierw zróbcie dobre zdjęcie”. W Anglii był taki pomysł, by ograniczyć prawa do wykonywania zdjęć na ulicy, ale iN-Public zrobiło wielką kampanię. Pomysł upadł. W pewnych momentach, fotografowanie na ulicy jest silniejsze od ciebie. Nie będziesz się silić na pozwolenia od ludzi na wykorzystanie wizerunku. Nie jestem nachalny typem, który wykorzystuje ludzi. Wręcz przeciwnie. Nie publikuję zdjęć w negatywnym kontekście.To bardziej fotografia galeryjna, czy wystawowa.
Chyba znalazłabym zdjęcia, które przeczą temu, co właśnie powiedziałeś.
Kobieta podciągająca rajstopy na ulicy.
Dokładnie. To, co mnie denerwuje w fotografii ulicznej, to operowanie stereotypami i prostymi, banalnymi wręcz kontrastami. Modelka z długimi nogami na plakacie, a pod spodem realna pani z dwiema siatkami w rękach i sporą nadwagą.
Tak. To najprostsza forma. Mam dużo takich zdjęć Lecz raczej ich nie publikuję.
Nie masz wrażenia, że ją ośmieszasz? Bohaterkę swojego zdjęcia?
Trochę tak, jednak chciałem pokazać, że w Anglii dziewczyny nawet z nadwagą noszą często bardzo krótkie spódnice i obcisłe ubrania.Totalna akceptacja własnego ciała.
To konkretne zdjęcie raczej o tym nie mówi.
Nie. Ale jest pewna swoboda w tej fotografii. Nie chciałem tej kobiecie w żaden sposób uwłaszczyć. Aczkolwiek Ty, osoba postronna, odebrałaś tą fotografię w inny sposób.
Fotografowie są na to skazani. Nad Twoimi zdjęciami może usiąść dziesięciu fotografów i dziesięciu krytyków, i każdy z nich dostrzeże coś innego. Świadome fotografowanie oznacza też odpowiedzialność za to, co się pokazuje. Twoje fotografie nie są podpisywane. Nie zamykasz nikomu drogi do własnej interpretacji.
Nie dbam o to. Niech każdy interpretuje na swój własny sposób. Nie chcę niczego narzucać. Aczkolwiek myśląc o książce, wiem, że będą podpisy: miejsce i czas wykonania zdjęcia. Anglia jest przesiąknięta fotografią, która potrzebuje rozbudowanego opisu, bo bez tego zdjęcie nic nie mówi. Ja tak nie chcę.
W Twojej fotografii dominuje pojedynczy obraz. Myślenie w kategorii cyklu jest trudniejsze?
Zdecydowanie łatwiejsze jest„myślenie cyklem”. Masz z góry narzucone, co chcesz zrobić i czego szukasz. To jest wszystko zaplanowane.„Make-up line”zrobiłem w ciągu trzech miesięcy.Tak samo „Everywhere I look l’m being looked at”- wszędzie bombardowały mnie oczy i byłem nastawiony na szukanie tego. Ci, którzy są fotografami, a nie doceniają fotografii ulicznej, nie mają wystarczających jaj, żeby spędzić na ulicy osiem godzin w poszukiwaniu jednego zdjęcia.
Czy możemy powiedzieć, że masz swojego mentora? Przywołujesz w tym wywiadzie jedną postać dość często.
Henri Cartier-Bresson? Nie. Nie jest moim mentorem, ani wzorem. Bardziej przywołuję go dlatego, że wszyscy go znają. Uważam, że Cartier-Bresson jest przereklamowany. Był arystokratą, który miał kasę i wymyślił sobie, że będzie robił zdjęcia. Robert Doisneau był lepszym fotografem. Jedna z dziennikarek kiedyś obraziła się na mnie za takie stwierdzenie.
Myślałam, że powiesz o Davidzie Gibsonie ziN-Public.
Wiele lat temu uczyłem się w Akademii Fotografii i zaczynałem robić zdjęcia na ulicy. Pan Andrzej Zygmuntowicz trochę się ze mnie śmiał:„Co ty człowieku robisz?”. W pewnym momencie zabrałem pana Andrzeja na piwo i zapytałem„Co robić?”. Powiedziałem, że myślę o wyjeździe do Anglii i rozpoczęciu nauki w londyńskiej szkole. Poradził „Jedź!” Po dwóch tygodniach siedziałem w autobusie do Anglii, trzymając w ręku legendarny Pozytyw. Otwieram pierwszą stronę, a tam iN-Public i zdjęcie Davida Gibssona. Banalna fotografia, ale piękna. Od tamtej pory, chciałem do niego napisać. Zrobiłem to po trzech latach. Zapytałem, co myśli o moich zdjęciach.
Po minie widzę, że reakcja nie była pozytywna?
Nie, nie była. Za to dał mi kilka wskazówek, m.in. taką„Zauważaj proste rzeczy, lecz w szczególny sposób”. Potem nasze prace wisiały na jednej wystawie. Teraz się znamy i rozmawiamy czasem. Wydał książkę o fotografii ulicznej i wspomniał o mnie jako o jednej z osób, które warto obserwować. Na początku, na pewno był moim mentorem, cenię sobie jego zdanie.
Miałeś taki okres, gdy chciałeś być w iN-Public?
Tak. Ale już nie chcę. Zobaczyłem, jak to wygląda od podszewki, a poza tym zrobiłem coś podobnego w Polsce. Wydaje mi się, że w tym całym towarzystwie wzajemnej adoracji z iN-Public stało się coś złego. Narzucili nowy trend w fotografii ulicznej: kolorowy, humorzasty, a ponadto chcieli decydować, kto jest, a kto nie jest fotografem ulicznym. Dostawałem takie sygnały, że robię zdjęcia, jak kolesie z iN-Public. Wysłałem swoje zgłoszenia, jednak oni odpisywali mi, że moje zdjęcia są słabe. Nie czuję, że jestem słabszy od nich. Pokazałem im, że w Polsce też są świetni fotografowie. Poza tym, ważniejsze jest wyrażanie siebie, niż przynależenie do czegoś.
Dziękuję za rozmowę.
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Dokładnie to 27 października 2017CytatNie wiem, z którego roku jest ten wywiad
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme created by opiszon, powered with Bootstrap and VanillaJS.
Strona używa plików cookie. Jeśli nie zgadzasz się na to, zablokuj możliwość korzystania z cookie w swojej przeglądarce.
my.pentax.org.pl