https://www.instagram.com/darek.prasal/
"Nie ma nic bardziej zadziwiającego niż zwykła prawda" (Egon Erwin Kisch)
Sony i 2x Pentax
http://36klatek.pl
Nie ma głupich pytań. Są tylko głupie odpowiedzi. / http://nemo1125.blogspot.com/
nemo napisał/a:Osz kurde, korci :)
Sony i 2x Pentax
http://36klatek.pl
CytatInteresująca wystawa. Polecam.
http://alekw.blogspot.com...-w-wiedniu.html
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
M.W napisał/a:CytatInteresująca wystawa. Polecam.
http://alekw.blogspot.com...-w-wiedniu.html
Alek, jesteś może w posiadaniu tego albumu ?
http://www.photoeye.com/b...81938922701&i2=
Sony i 2x Pentax
http://36klatek.pl
CytatTak, kupiłem na wystawie
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
M.W napisał/a:CytatTak, kupiłem na wystawie![]()
Przeważają zdjęcia z małego obrazka (fotografia uliczna), czy z wielkiego formatu ?
Sony i 2x Pentax
http://36klatek.pl
Cytat![]()
https://www.joelmeyerowitz.com/
Biografia Joel Meyerowitz
Fotograf ulicy.
Joel Meyerowitz przyszedł na świat w 1938 roku Nowym Jorku, w rodzinie żydowskich emigrantów z Węgier i Rosji. Swoje dzieciństwo wspomina jako nieco chaotyczne, ale wypełnione ciepłem i miłością. Dni upływały mu na rysowaniu komiksów i grze w baseball na ulicach Bronxu. Wiele czasu spędzał też ze swoim ojcem, zawodowym bokserem, który chcąc uchronić go przed niebezpieczeństwami amerykańskiej ulicy nauczył go zwracania bacznej uwagi na wszystko co dzieje się wokół.
W 1959 roku Meyerowitz ukończył malarstwo i historię sztuki na uniwersytecie w Ohio. Po studiach wrócił do Nowego Jorku i rozpoczął pracę w niewielkiej agencji reklamowej. Patrząc przez okno swojego biura na Piątej Alei i obserwując przechodniów tłoczących się na chodnikach, wyobrażał sobie, że pewnego dnia po prostu nie wróci do biura po przerwie obiadowej. Poczuł tęsknotę za pozostaniem na ulicy, w samym środku gwarnego, miejskiego życia.
Pewnego popołudnia, 1962 roku, Meyerowitz trafił na sesję fotograficzną Roberta Franka. Sposób w jaki pracował słynny fotograf, jego energia i zaangażowanie wywarły na Joelu tak wielkie wrażenie, że z dnia na dzień porzucił dotychczasową pracę i postanowił poświęcić się fotografowaniu. Jego szef, Harry Gordo, nie miał do niego pretensji, a nawet jako prezent pożegnalny sprezentował mu swojego Pentaxa. Meyerowitz miał wtedy 22 lata. Fotografia miała z nim zostać już na zawsze.
Razem z przyjaciółmi, Garrym Winograndem i Tonym Ray-Jonsem codziennie przemierzał ulice Nowego Jorku w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Piąta Aleja stała się jego domem. Twierdził, że żadna inna ulica na świecie nie może się z nią równać. To tam dochodzi do zderzenia elegancji i tandety. Posłańcy i modelki na rowerach, miliarderzy i żebracy, wszyscy równoważni. Kupił wtedy swoją pierwszą Leikę – M2. Ten niepozorny z wyglądu aparat pozwalał mu podchodzić blisko i fotografować znienacka. Być w ciągłym ruchu, czytać sygnały ulicy i reagować z wyprzedzeniem, naciskać spust migawki zanim wydarzy się coś interesującego. Jak myśliwy polującym na zdobycz. Tym, co przeszkadzało mu w pracy najbardziej, była jego wrodzona nieśmiałość.
Przez szyby samochodu.
W połowie lat 60-tych, Joel Meyerowitz pozostawał pod wpływem swojego wielkiego mistrza Roberta Franka. Starał się naśladować jego styl fotografowania. Chciał równie wnikliwie i wszechstronnie przedstawiać otaczający świat. Żeby się tego nauczyć potrzebował roku podróży.
Na przełomie lat 1966-67, razem ze swoją ówczesną żoną Vivian Bower, wyruszył do Europy. Odwiedził Anglię, Irlandię, Hiszpanię, Grecję i Turcję. Jako Amerykanin badał Europę z taką samą intensywnością, z jaką Frank, Europejczyk, badał Amerykę. Jednakże w trakcie podróży i „fotograficznego dojrzewania” zaczął odrywać się od perspektywy Franka i rozwijać własną koncepcję twórczą, którą nazwał później „fotografią terenową“
Jego podejście do fotografii ewoluowało. Zaczął odchodzić od charakterystycznych dla klasycznego „decydującego momentu“ szybkich i bliskich ujęć. W zamian, konstruował obrazy bardziej skomplikowane, z większą głębią ostrości, wymagające większej odległości od fotografowanego obiektu. Przestał być myśliwym poszukującym zdobyczy, stał się raczej spacerowiczem, obserwatorem, który pozwala, by wpływało na niego nie tylko to co widzi, ale także to co czuje. Prowadził swoisty dialog z rzeczywistością. W tym czasie często nosił ze sobą dwa aparaty: jeden z czarno-białym, a drugi z kolorowym filmem. W niektórych przypadkach udawało mu się uchwycić te same ujęcia obydwoma aparatami. Mógł wówczas zdecydować, które z nich wyglądają lepiej.
Z podróży przywiózł 300 kolorowych i 350 czarno-białych rolek filmu. Jednakże najważniejsze okazały się czarnobiałe fotografie wykonane przez przednią szybę jego Volkswagena. To dzięki nim o Meyerowitzu po raz pierwszy dowiedział się świat. Młody dyrektor departamentu fotografii MoMA John Szarkowski, uznał, że właśnie te zdjęcia warte są pokazania na indywidualnej wystawie.
Seria “from moving car” to w pewnym sensie pierwsza koncepcyjna praca Meyerowitza. Fotografując świat z jadącego z prędkością 75 km/h samochodu, artysta wyobrażał sobie, że znajduje się wewnątrz kamery, przed której obiektywem przewijają się ruchome obrazy. Jedynym sposobem na zatrzymanie tego ruchu, choćby na ułamek sekundy, jest naciśnięcie spustu migawki. Wykonał w ten sposób tysiące zdjęć będących metaforą ulotności i przemijalności życia.,
Kolor.
„Fotografia narodziła się pod zachmurzonym niebem„ – mawia Meyerowitz.
Przez długi czas w fotografii artystycznej i reportażowej liczyły się wyłącznie czarnobiałe zdjęcia. Pierwsze działające, kolorowe filmy diapozytywowe pojawiły się na rynku już w 1935 roku, a jednak do połowy lat 80-tych fotografia kolorowa ograniczała się do świata reklamy, nie mogąc pozbyć się wulgarnego, amatorskiego i komercyjnego wizerunku. Obok Stephena Shore’a i Williama Egglestona, Joel Meyerowitz jako jeden z pierwszych zrozumiał rewolucyjne znaczenie koloru i jego niepowtarzalną zdolność obrazowania.
Na początku swojej kariery używał zarówno kolorowych, jak i czarno-białych negatywów. Jednak gdy na początku lat 70-tych technologia kolorowa rozwinęła sie na tyle, że można było samodzielnie i niezbyt drogo wywoływać odbitki w ciemni, przyjął kolor jako swoje główne medium. Doszedł do wniosku, że kolor daje bogatszy, pełniejszy obraz świata. „Zawsze miałem wrażenie, że kolor ma więcej do powiedzenia”, mawiał. „Jeśli fotografia polega na opisywaniu świata, kolor opisuje go dokładniej.” Jego postawa miała decydujący wpływ na popularyzację kolorowej fotografii jako formy sztuki. Sprzeciw wobec koloru zmienił się w niemal powszechną akceptację, a barwne zdjęcia trafiły do najlepszych galerii czy muzeów.
Jednak Meyerowitz postrzega kolor jako coś więcej niż tylko środek wyrazu. „Kolor nadaje kształt otaczającemu mnie światu, pomaga mi go zrozumieć i połączyć się z nim we wszystkich możliwych odcieniach“ – mówił utrwalając jedne z najbardziej uderzających, lirycznych i żywo zabarwionych obrazów XX wieku. leicastore.pl
Joel Meyerowitz - "Street jest jak narkotyk"
Zacznę od gratulacji z okazji 80. rocznicy urodzin. Jak się czujesz, mając tyle lat na karku?
Bardzo cieszy mnie to, że dożyłem osiemdziesiątki i wcale tego nie czuję, a obawiałem się, że będzie inaczej. Wciąż zajmuję się pracą i bardzo to lubię. Zawsze tak było, ale w moim wieku, wyjątkowe jest to poczucie, że mogę robić, co chcę. Wciąż mam chęć do zabawy i dużo energii, dzięki czemu czuję się naprawdę dobrze, a życie w Toskanii, gdzie moja żona i ja mieszkamy od czterech lat, jest satysfakcjonujące i inspirujące. To bardzo produktywny i pozytywny okres w moim życiu.
W młodości interesowałeś się przede wszystkim sztuką i rysunkiem, prawda?
Jako małe dziecko rysowałem postacie z kreskówek i samoloty oraz przerysowywałem komiksy. Mój ojciec rzeźbił i malował w klasyczny sposób. Zawsze fascynowało mnie obserwowanie tego, jak na papierze tworzy coś z niczego albo lepi coś z gliny, a nawet śniegu. Więc rysowanie było po prostu częścią tego, czym się zajmowałem. Potem poszedłem do szkoły artystycznej, by studiować historię sztuki i malarstwo, więc w pewnym sensie mój sposób wyrażania siebie wywodził się ze świata sztuki. Przed 24. rokiem życia w ogóle nie zetknąłem się z fotografią.
Dlaczego zdecydowałeś się fotografować na ulicy?
Dorastałem i wychowywałem się na ulicach robotniczych dzielnic Bronksu. Tam właśnie ulica była tym miejscem, gdzie wszystko się działo. Kiedy pracowałem jako młodszy dyrektor artystyczny w agencji reklamowej w Nowym Jorku, podczas każdej przerwy obiadowej brałem kanapkę w rękę i chodziłem po ulicach Nowego Jorku. Szukałem pomysłów na to, co chciałbym namalować. Pewnego dnia pożyczyłem od mojego szefa aparat, kupiłem kilka rolek kolorowego filmu i po prostu zacząłem włóczyć się po Piątej Alei, robiąc zdjęcia. Nie miałem w ogóle pojęcia, że istnieje coś takiego jak fotografia uliczna. Wiedziałem tylko, że chciałem to robić. Byłem jak głupi dzieciak z aparatem fotograficznym, próbujący dowiedzieć się, jak robić zdjęcia tam, gdzie lubiłem bywać.
W 1962 roku, po obejrzeniu sesji reklamowej realizowanej przez Roberta Franka, zrezygnowałeś z pracy i zająłeś się fotografią. Co było tak inspirującego w tym doświadczeniu?
Robert robił zdjęcia do broszury, którą zaprojektowałem. Fotografował dwie młode dziewczyny w mieszkaniu, które się malowały i wykonywały różne inne prace domowe. Nie miałem pojęcia, kim on był i nie wiedziałem kompletnie nic o fotografii. Jednak kiedy zobaczyłem potem obrazy Roberta, rzeczą, która najbardziej mnie poruszyła, był fakt, że fotografował on, będąc cały czas w ruchu i uwieczniał rzeczy, które pojawiały się i znikały. Za każdym razem, gdy słyszałem kliknięcie migawki aparatu, to to, co mogłem zobaczyć przez ramię, wydawało się zawsze momentem czy też sceną znajdującą się w swoim kulminacyjnym momencie. W pewnym sensie można powiedzieć, że jego wyczucie czasu i ruchu było czymś, co przeszyło mnie niczym strzała.
Jak wyglądało Twoje fotografowanie na ulicy?
Drugiego dnia robienia zdjęć poszedłem do laboratorium, aby odebrać film, i był tam inny włochaty, brodaty facet, taki jak ja, i zaczęliśmy oglądać swoje zdjęcia. To był Tony Ray-Jones. Zaczęliśmy razem spędzać czas i razem fotografować. Uczyliśmy się, jak uzyskać właściwą ekspozycję, jak być szybkim, w jaki sposób podchodzić blisko ludzi i jak wywoływać odbitki.
Czy ekscytowało Cię uczucie, że robisz coś nowego?
To było jak narkotyk, nigdy wcześniej ani później niczego takiego nie doświadczyłem. Byliśmy jak w transie, chcieliśmy być cały czas na ulicy, aby zobaczyć jak najwięcej, i nie mogliśmy przestać. Każdego dnia, kiedy zachodziło słońce, kupowaliśmy coś do jedzenia i szliśmy na Times Square, ponieważ było tam dużo światła, dzięki czemu mogliśmy pracować zarówno w kolorze, jak i w czerni i bieli także w nocy.
Od tamtej pory wśród Twoich prac znaleźć można zarówno pogodne obrazy z półwyspu Cape Cod, jak i dramatyczne sceny ukazujące zniszczenia po atakach na World Trade Center. Czy coś łączy ten tak różnorodny zbiór fotografii?
To naprawdę dobre pytanie. Myślę, że istnieje między nimi związek. Powiedziałbym, że emanuje z nich radość, jakiej doświadczam, kiedy jestem gdzieś, niezależnie od tego gdzie, i trzymam w ręce aparat. Czuję wówczas wielkie uniesienie i niecierpliwie oczekuję tego, co się wydarzy.
To musi być jakiś rodzaj dziecinnej niewinność, której wciąż doświadczam, bez względu na to, z jak wieloma trudnymi i smutnymi tematami miałem w życiu do czynienia. Myślę, że tym, co łączy te obrazy, jest także apetyt na to, co będzie dalej, coś, co może być interesujące zarówno pod względem fotograficznym, jak i satysfakcjonujące w kategoriach czysto ludzkich.
Nad jakim projektem pracujesz obecnie?
Po zdjęciach martwej natury, które znalazły się w moich albumach Morandi's Objects i Cezanne's Objects, wykonuję dalej tego typu fotografie, ale są one zupełnie inne. Muszę nauczyć się języka pozwalającego opisywać martwą naturę, tak jak wcześniej znalazłem sposób na opowiadanie tego, co dzieje się na ulicy. Właśnie w zeszłym tygodniu rozpocząłem całkowicie nowy projekt zainspirowany używanymi przeze mnie jako stół do zdjęć martwej natury zniszczonymi, 200-letnimi drzwiami. Wpadałem na zupełnie nowy pomysł, jeśli chodzi o to, jakie zdjęcia martwej natury chciałbym wykonywać. Czuję emocjonalny związek z przedmiotami, z którymi pracuję; czuję ich ducha, a nie tylko widzę ich piękno czy formę.
Udostępniłeś w Internecie swój pierwszy kurs fotografii „Masters of Photography”. Jak on wygląda w praktyce?
Składa się on z 34 lekcji oraz filmów trwających łącznie pięć i pół godziny. Każda lekcja poświęcona jest innemu zagadnieniu, te dotyczące fotografii ulicznej opowiadają o tym, jak być „niewidzialnym”, jak się poruszać, jak być we właściwym miejscu we właściwym czasie czy jak odnaleźć się w otoczeniu. Staram się odpowiedzieć na pytania typu: czym jest portret, jak powstaje zdjęcie martwej natury, gdzie szukać inspiracji, jak stworzyć cykl zdjęć i uczę, jak je przygotować w celu wydania albumu lub stworzenia wystawy. Zasadniczo, mówię o tym wszystkim, o co pytano mnie przez ostatnich 50 lat. Zdecydowałem się jednak przedstawić te informacje w bardzo intymny sposób, więc mówię wprost do kamery, w związku czym każdy z oglądających ma wrażenie, że zwracam się bezpośrednio do niego.
Jaka jest najistotniejsza rzecz, której uczysz?
Powiedziałbym, że najważniejszym aspektem całego tego kursu jest to, że staram się pomóc ludziom zrozumieć, że każdy ma swoją własną tożsamość, tak jak każdy ma niepowtarzalne odciski palców. Jeśli spróbujesz zrozumieć, co się na nią składa, staniesz się takim artystą, jakim chcesz.
Dlaczego Twój nowy retrospektywny album Where I Find Myself podzielony został na rozdziały, w których niejako cofasz się w czasie?
Wynika to z tego, że kiedy zaczynamy coś robić, nie mamy pojęcia, dokąd to nas zaprowadzi, ani co z tego później wyniknie. Jednak kiedy żyjesz wystarczająco długo i patrzysz wstecz na swoje życie, zaczynasz dostrzegać to, jak wydarzenia układają się w całość. Nie jest to linia prosta, lecz raczej krzywa, ale wszystkie elementy na niej łączą się w sposób niewidoczny i popychają cię naprzód. Pomyślałem więc, dlaczegóż by nie spróbować napisać swojej autobiografii w formie fotograficznego albumu z perspektywy tego, gdzie znajduję się i kim jestem teraz. Tytuł książki jest pewną grą słów, nawiązującą do tego, że fotografia nauczyła mnie wszystkiego, co wiem. Naprawdę odkryłem siebie właśnie poprzez fotografię i często byłem zaskoczony tym, dokąd mnie to zawiodło. digitalcamerapolska.pl
![]()
Joel Meyerowitz, czyli jak zostać wielkim fotografem w dwudziestu krokach
W ubiegłym roku jednym z bestsellerów wydawniczych na rynku książki fotograficznej była książka “How I Take Photographs” Daido Moriyamy. Wybitny japoński fotograf zgodził się opowiedzieć o swojej pracy i pokazać na co warto zwrócić uwagę, żeby robić dobre zdjęcia. Wydawnictwo Laurence King postanowiło pójść za ciosem i przygotowało całą serię podobnych publikacji. Pierwsza z nich - “How I Make Photographs ” Joela Meyerowitza - właśnie się ukazała.
Wirtualne lekcje z Meyerowitzem
Klasyka amerykańskiej fotografii z pewnością warto posłuchać. Ma za sobą blisko 350 wystaw na całym świecie, wydał 30 książek, zdobył wiele prestiżowych nagród i nie zamykał się w jednym rodzaju twórczości: sukcesy odnosił zarówno w fotografii ulicznej (z której jest najbardziej znany), jak i portretowej, czy pejzażowej. Nic dziwnego, że dużym zainteresowaniem cieszą się jego szkolenia. Od dwóch lat prowadzi je pod szyldem Masters of Photography obok takich artystów, jak Albert Watson, Steve McCurry i David Yarrow.
Blisko siedmiogodzinny kurs online kosztuje 170 dolarów i składa się z 54 lekcji. - Czy coś dają? Dają dużo, ponieważ chodzi w nich o to, żebyś odnalazł własną tożsamość. Własną tożsamość jako artysta i jako istota ludzka, która interesuje się otaczającym ją światem - mówi Meyerowitz. To właśnie owocem tych wirtualnych lekcji jest niewielkich rozmiarów książka “How I Make Photographs”, która stanowi streszczenie myśli przekazanych przez Meyerowitza. Warto od niej zacząć, a jak ktoś będzie miał ochotę na więcej to wydawnictwo we współpracy z projektem Masters of Photography przygotowało promocję. Każdy egzemplarz zawiera kod rabatowy na cały wirtualny kurs.
Porządny motywator
Książka została wydana w przystępnym, poradnikowym stylu. Każdy z dwudziestu rozdziałów to jedna lekcja, jedna wskazówka, za którą uczeń ma podążać. Przykłady? “Odkryj swoją tożsamość”, “Inspiruj się”, “Stań się jednością z aparatem”, “Użyj i głowy i serca”. Brzmi trochę banalnie, ale spokojnie. Może książka nie zawiera długich analiz, ale za tymi prostymi myślami, kryją się dość szczegółowe opisy. To prawda jednak, że bardziej one dotyczą filozofii fotografowania, szukania swojego stylu niż czysto technicznych aspektów pracy z fotografią.
Doświadczeni fotografowie mogą sięgnąć po książkę, żeby przypomnieć sobie, co w tej pracy jest najważniejsze i zmotywować się do dalszego działania, ale przede wszystkim skierowana jest do czytelników, którzy dopiero zaczynają fotografować i czują się niepewnie np. w robieniu zdjęć na ulicy, czy nie wiedzą właściwie, które zdjęcia są naprawdę wyjątkowe, a które nie. Często są to proste wskazówki typu: fotografowana przez ciebie postać nie zawsze powinna być w samym centrum fotografii, bo skupiając się tylko na niej, nie zauważasz świata wokół i możesz przegapić coś ważnego.
Dlatego książkę można potraktować nie tylko jako instrukcję “how to” fotografii, ale i jako podręcznik kompleksowego patrzenia w ogóle. Po jej lekturze odczuwa się silne pragnienie sięgnięcia po aparat, a dla tych, którzy nie mają ambicji robienia zdjęć, może być po prostu lekcją uważności, skupienia i większej czułości dla świata. Autor tekstu: Piotr Kalisz/Fotopolis
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Cytat![]()
Patrz tak, żeby widzieć, Joel Meyerowitz czyli Fotografowie od których warto się uczyć .
Mr Joel Meyerowitz - Fotograf, mądry Człowiek, wspaniały nauczyciel. 40 książek, setki wystaw, 55 lat spędzonych na fotografowaniu i uczeniu się i później przekazywaniu swojej wiedzy innym. Reprezentowany przez najważniejsze galerie w Nowym Jorku, Paryżu , Londynie.
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Cytat![]()
https://www.youtube.com/watch?v=OXhdpQ6stzk
Dwójka nieznajomych próbujących się nie pozabijać (2024)
Miłość w zasadzie już nie szalona, a spokojna. Bohaterowie filmu poznali się i zakochali w sobie, będąc ludźmi dojrzałymi, po czterdziestce, niosącymi na barkach potężny bagaż związkowego i zawodowego doświadczenia. Ona miała za sobą cztery małżeństwa, utratę praw rodzicielskich, walkę z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków. Mimo artystycznego zacięcia, jej prace literackie nigdy nie odniosły sukcesu, o jakim marzyła. On – w świecie fotografii człowiek-legenda. Był jednym z prekursorów traktowania koloru w fotografii artystycznej jako narzędzia równorzędnego monochromatyczności, do tej pory uznawanej za podstawowy miernik wartości zdjeć. Kariera rozpoczęta na początku lat 60. przyniosła niezliczone wystawy i 26 książek, w tym Cape Light , uważaną za biblię kolorowej fotografii. Po zamachu terrorystycznym na World Trade Center w 2001 roku był jedynym fotografem, który dostał pozwolenie na dokumentowanie strefy zero. W 2017 został uhonorowany za osiągnięcia życiowe w Leica Hall of Fame. Ona ma 75 lat, on 84 – obydwoje pozostają aktywni zawodowo, mierząc się z nie zawsze łatwą rzeczywistością i przekuwając ją na artystyczną materię.
Wchodzenie w związek w późniejszym wieku ma inny smak. Motylom w brzuchu towarzyszy wyrosły na doświadczeniu racjonalizm oraz świadomość znaczenia upływającego czasu na ciało i umysł. Skraca się czas reakcji, więcej rzeczy denerwuje, uwiera powolne redukowanie się samodzielności. Złamanie przez Maggie nogi wymusza na Joelu poświęcenie jej większej uwagi i pomoc w codziennych czynnościach. Silny ból sprzyja relacyjnym napięciom, także tym chowanym do tej pory przed ukochaną osobą. W dużej mierze dotyczą one dysproporcji zawodowych: on w końcu ciągle zapraszany jest przez galerie, potrafi dalej pracować po osiem godzin dziennie, nie zważając na nic dookoła, ona zaś cierpi uwięziona w klatce niespełnionych ambicji. Potrzeba opowiedzenia światu swojego wnętrza, w zderzeniu z brakiem reakcji tego świata jest największym przekleństwem każdej artystycznej duszy. Czymś, co przeszywa do trzewi, każe kwestionować poczucie własnej wartości i dokonane w trakcie życia wybory. Partner spełniony twórczo, doceniony, rozchwytywany, tylko przypomina o własnych niepowodzeniach. Jednocześnie jest wsparciem, doradcą, motywacją do podejmowania dalszych prób.
Obok trzymania reżyserskiego steru Jacob Perlmutter jest tu także autorem zdjęć – te zaś stanowią idealne dopełnienie chemii między bohaterami, która w znacznej mierze tworzy tę opowieść. Ich otulone pościelą, splecione nagie ciała patrzą na siebie ciągle z tą samą iskrą w oku. Czułe słówka raz pomagają w radzeniu sobie z problemami dnia codziennego, wspieraniu się w doczesnych troskach, innym razem pomagają w mierzeniu się z egzystencjalnymi ciężarami, tematami trudnymi, wywołującymi smutek i lęk. Co jakiś czas spokój zakłóci ekspresyjna kłótnia, przeciąganie związkowej liny – jakże potrzebne dla oczyszczenia atmosfery. Po burzach jednak zawsze wschodzi słońce, a radość najpełniej uzewnętrznia się wspólnym tańcem. Tylko on potrafi zagłuszyć dźwięk tykającego zegara. tekst: Agnieszka Pilacińska
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Cytat![]()
Dlaczego fotografujesz aparatami Leica? Co oferują, czego nie znalazłeś w innych markach?
Mechanika aparatu i to, jak pozwala postrzegać świat, mają dla mnie ogromne znaczenie. W mojej Leice M11 wizjer jest z lewej strony, więc fotografując, cały czas widzę, co dzieje się obok i mogę przewidzieć, że ktoś za moment wejdzie w kadr. Trzeba się tego nauczyć, bo istnieją dwa światy: świat w ramce kadru i świat rzeczywisty. Jednocześnie Leica jest cicha i idealnie leży w dłoni — jakby była perfekcyjnie zaprojektowana.
Kiedyś grałem w baseball. Rękawica stawała się częścią Twojego ciała — ufałeś, że złapiesz piłkę wtedy, gdy będzie to potrzebne. Leica w dłoni dawała mi dokładnie to samo uczucie: kompaktowa i wygodna, jak przedłużenie mojej ręki. W świecie fotografii ulicznej, gdzie wszystko dzieje się w ułamkach sekund, Leica była właśnie takim narzędziem. Nie potrzebowała skomplikowanego ostrzenia — w lustrzance, żeby ustawić ostrość od trzech stóp do nieskończoności, musiałem obrócić pierścień ostrości trzy-cztery razy, a w Leice wystarczy ćwierć obrotu, by intuicyjnie wstrzelić się w strefę ostrości. Pod każdym względem był to aparat stworzony do tego, by wyczuć decydujący moment i znaleźć się dokładnie tam, gdzie trzeba.
Używałeś analogowych modeli Leica M3, M4 i M6 oraz cyfrowych M10 i M11. Wolisz fotografować na filmie czy na cyfrze?
Jestem całkowicie przekonany do aparatów cyfrowych i nie widzę już powodu, żeby wracać do filmu. Mam też średnioformatową Leikę S, z której korzystałem przy sesjach still life i krajobrazach. Zrobiłem kiedyś test — wydrukowałem zdjęcie z negatywu i cyfrowy plik w formacie 60 cali i kiedy patrzyłem na oba przez lupę, nie byłem w stanie dostrzec różnicy. To był dla mnie koniec z filmem. Poza tym klisza wielkoformatowa robiła się coraz droższa — zakup, wywołanie i wykonanie stykówki z jednego arkusza kosztowało 40 dolarów. W latach 70. i 80. to było 1,50 dolara za film i 2 dolary za wywołanie, a stykówkę robiłeś w ciemni, więc praktycznie za darmo.
Jeśli miałbyś teraz wyjść na miasto fotografować, jaki aparat byś zabrał?
Zawsze mam ze sobą Leikę M11, 60-milionowy pełnoklatkowy dalmierz z ręcznym ustawianiem ostrości — oraz obiektyw 35 mm. To mój podstawowy zestaw. Nie zakładam dekielka, nie używam filtrów, nie montuję osłony przeciwsłonecznej. Noszę aparat przewieszony przez ramię i mam go przy sobie cały czas. Jestem zawsze gotowy, ostrość mam ustawioną mniej więcej na dwa i pół metra. Nie używam automatycznego pomiaru — wszystko ustawiam ręcznie.
Gdy wchodzę w słońce, zmieniam ustawienia naświetlania i mam określoną odległość, która daje mi punkt odniesienia dla ostrości. Chodzi o to, żeby jak najszybciej wejść w odpowiedni rytm. Staram się być uważny, bo tak właśnie żyję od 63 lat — zawsze czujny. Świat potrafi zaskoczyć w najmniej spodziewanej chwili. Największą radością z noszenia aparatu na ramieniu jest to, że w jednej sekundzie możesz dostrzec coś wyjątkowego, rozpoznać to i natychmiast zrobić zdjęcie. Tak powstają fotografie. Ludzie pytają mnie: „Jak to zrobiłeś?”. Odpowiadam: „Byłem gotowy!”. Cały sekret fotografii ulicznej to czujność i obserwacja.
A co z edycją?
Spędziłem całe życie w ciemni, a Photoshopem zacząłem się bawić już w 1991 roku, więc można powiedzieć, że obrabiam zdjęcia od dawna — nawet jeśli wtedy wciąż fotografowałem na filmie. Uwielbiam pracować z plikami cyfrowymi, uwielbiam, gdy są już zeskanowane. Oczywiście poprawiam zdjęcia, które tego wymagają. Jeśli trzeba, rozjaśniam cienie. Chcę, żeby w moich fotografiach było jak najwięcej rozpiętości tonalnej — by były szczegóły zarówno w światłach, jak i w cieniach. To zawsze była moja filozofia.
Staram się tak naświetlać zdjęcia z M11, żeby były trochę „płaskie”, co daje mi ogromne możliwości późniejszego uzyskania odpowiedniego wydruku przy minimalnym wysiłku. Gdy wgrywam cały dzień zdjęć na komputer i dyski, przeglądam wszystko na pełnym ekranie, żeby zobaczyć, co tam mam, i zaznaczam kadry, które chcę wydrukować.
Co sądzisz o generatywnej sztucznej inteligencji i jej wpływie na fotografię?
Wchodzimy w erę zdjęć robionych bez aparatu, gdzie punktem wyjścia stają się słowa i obrazy z naszej wyobraźni. Problem w tym, że większość osób korzystających z tej technologii tworzy głównie fantazje — dostajemy więc absurdalne, surrealistyczne, potworne wizje, które wyglądają jak wyjęte z gier wideo. Czasami ktoś zrobi portret czy coś w tym stylu, ale to zupełnie inny rodzaj „czasu” niż ten, w którym żyjemy teraz, gdzie wszystko dzieje się na naszych oczach i musimy uruchomić całą swoją intuicję i umiejętność przewidywania, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie. To jest dla mnie prawdziwe, twórcze podejście do świata — bycie świadomym potencjału chwili i fizyczne zanurzenie się w żywym momencie, a nie tylko opisywanie go sztucznej inteligencji.
Owszem, niektórzy świetnie operują słowem i potrafią „wygadać” obraz, tworząc kolejne warstwy. Im bardziej ktoś jest literacko wyrobiony, tym większy ma potencjał, żeby stworzyć coś głębokiego i poruszającego, a nie tylko powierzchowne, dekoracyjne, surrealistyczne obrazki. Jednak dla mnie większość z tego to czysta błazenada. Gdzie tu jest poezja? Chciałbym zobaczyć poetę, który rozmawia z AI i potrafi wyczarować coś wyjątkowego. Na razie to wciąż proces w trakcie rozwoju. Wszyscy widzimy, że drzemie w tym wielki potencjał, ale dopiero okaże się, kto będzie tym „Bobem Dylanem AI”, kimś, kto stworzy prawdziwą poezję za pomocą tego narzędzia. Na pewno nie będę to ja.
Mam 87 lat i dostrzegam już rzeczy, które zrozumieć może tylko ktoś w moim wieku. Chcę wnieść to doświadczenie w prawdziwy świat. Nie chcę spędzać czasu, gadając do komputera, żeby robił za mnie zdjęcia. Wolę wyjść na zewnątrz, oddychać powietrzem, nawet jeśli jest zanieczyszczone, i fotografować. AI zostawiam kolejnemu pokoleniu, które z pewnością stworzy z jej pomocą niezwykłe rzeczy — a my musimy po prostu doczekać, żeby zobaczyć, kto naprawdę okaże się artystą. Redakcja Fotopolis/Wywiad został opublikowany w magazynie Digital Camera Polska 2/2025.
"W sztuce może być coś dobrze zrobione albo źle, nic więcej." Stanisław Lem
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme created by opiszon, powered with Bootstrap and VanillaJS.
Strona używa plików cookie. Jeśli nie zgadzasz się na to, zablokuj możliwość korzystania z cookie w swojej przeglądarce.
my.pentax.org.pl