Kadyszek obudził się z lekkim bólem głowy, ale wypoczęty. Pamiętał, że gdy padał na łóżko w ubraniu, za oknem trwał przedwieczorny koncert ptaków, owadów i może małp – czy cokolwiek tam darło ryja przed wieczorem w lesie deszczowym na Filipinach - ale wciąż było jasno. Teraz coś się zmieniło: także był dzień, ale las na stokach gór za oknem milczał. Kadyszek odrzucił lekką kołdrę, którą był okryty i ze zdumieniem stwierdził, że zmieniło się coś jeszcze – był goły jak święty turecki. Nie pamiętał, żeby się sam rozbierał ale miał cichą ndzieję, ze jednak to zrobił... jakoś przez sen, czy coś w tym stylu. Na samą myśl, że taki Tam Ron – lub ktokolwiek, poza Mariolą - mógł z niego w nocy ściągać przepocone slipki i skarpetki, w których odbył kilkunastogodzinny lot i kilkugodzinną jazdę samochodem – budził się w nim nieokreślony lęk. Gdy zobaczył, że garitur w którym przyjechał zniknął a na stoliku leży jego portfel, komórka i paszport, które trzymał poupychane w kieszeniach marynarki – lęk uległ dalszemu spotęgowaniu.
Inspektor podreptał do przestronnej łazienki i wziął ożywczy, długi prusznic, wyszczotkował porządnie zęby i ogolił się jednorazową maszynką, którą znalzł wśród poukłdanych na blacie wokół umywalki kosmetyków. Ból głowy minął, jak ręką odjął. Policjant wytarł się w puszysty ręcznik, wrócił do sypialni i ze stojącej w kącie walizki wyjął bieliznę, parę spodni i koszulę. Założył lekko pomięte, ale świeże ubranie i wyszedł z pokoju.
Korytarz za drzwiami był pusty. Nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, inspektor Kadyszek odtworzył z pamięci drogę, jaką wczoraj przebył gdy prowadzono go do sypialni i dotarł do schodów, którymi zszedł do obszernego pomieszczenia recepcyjnego na parterze. W rogu zauważył biurko, za którym siedział mężczyzna w mundurze. Oficer zerwał się na widok gościa.
- Good morning... – odezwał się Kadyszek uświadomiwszy sobie równocześnie, że bez władajacego polskim, dziwnym, ale jednak, Tama u boku, jego sytuacja w kwestiach komunikacyjnych wygląda na dość dramatyczną. Prawdopodobieństwo, że w okolicy znajdzie się Filipińczyk władajacy rosyjskim, czeskim lub względnie irlandzkim, inspektor uczciwie ocenił na depresjogennie niskie.
- Good afternoon, sir – odparł dziarsko Filipińczyk. Spanikowany policjant dostrzegł wisząc na ścianie za biurkiem oficera zegar, który wskazywał za kwadrans trzecią. I raczej nie była to trzecia w nocy...
- Jasna cholera, zaspałem – mrukął do siebie inspektor.
- Sir? - Filipińczyk nie zrozumiał mamrotania goscia.
- Tam Ron? - rzucił pytająco Polak.
- Mr. Ron had to leave this morning, but he should return within an hour. There is lunch ready in the dining room, I will take you there, Sir. Please, follow me, Mr. Ron will meet you as soon as he comes back – mężczyzna wyszedł zza burka i gestem pokazał Kadyszkowi, by szedł za nim. Inspektor z zadowoleniem uzmysłowił sobie, że chyba mniej więcej zrozumiał, co mówił jego przewodnik – setki filmów ze Stevenem Seagalem i Chuckiem Norrisem, które obejrzał na anglojęzycznym kanale w kablówce okazały się jednak przydatne. Kadyszek obiecał sobie, że jeśli przeżyje najbliższe dni, zacznie się uczyć angielskiego.
W jadalni posadzono inspektora na wygodym krześle przy nakrytym białym obrusem stole, na którym po chwili wylądowały półmiski z jedzeniem. Ku ogromnej uldze inspektora były to produkty raczej europejskie: pieczywo, twarożek do jego smarowania i krakersy. W bambusowej misce apetycznie parowała zupa, która po ostrożnym skosztowaniu okazała się smakować jak całkiem swojska jarzynowa na wieprzowinie, jaką czasami gotowała Mariola, choć nieco bardziej pikantna. Kadyszek naprawdę obawiał się, że dostanie do jedzenia jakieś miejscowe przysmaki: wężę, robaki czy na wpół żywe żółwie, więc gdy przekonał sie, że mniej więcej rozpoznaje, co je – z apatytem zabrał się do pochłaniania zawartosci miski i półmisków, wdzięczny Tamowi który – jak domyślał się Polak – znając preferencje kuliarne mieszkańców kraju nad Wisłą zamówił dla niego swojskie jedzenie.
Gdy 20minut później ze smakiem wylizywał miskę po zupie – która jednak okazała się znacznie smaczniejsza, niż jarzynowa Marioli i znacznie pikantniejsza, niż wydawało mu się na początku – od drzwi dał się słyszeć jak zwykle radosy głos Rona.
- Cześcia Steven! Widziec ty lubić zupa z jaja wąż! Ja zamówić specjalnie dla ty! Chcesz jeszcze? Moge zabrać z kuchnia...
Kadyszkowi w gardle zaczęła rosnąć kula. Dość szybko osiągnęła rozmiar piłki do kosza. Takiej z kolcami. I bardzo, ale to naprawdę bardzo chciała wydostać się na zawnątrz...
- Rzeczywiście, dobra... - inspektor przałknął z trudem wiadro śliny, która nie wiadomo skad nagle pojawiła się w jego ustach i dzielnie nie zwymiotował. Jego filipiński kolega podszedł do stołu i usiadł naprzeciwko Polaka. Spojrzał na zjedzoną do połowy kromkę ciemnego pieczywa posmarowanego twarożkiem i kiwnął głową z aprobatą.
- Ty dzielna. Czasem ludź z Europa nie chcieć pasta z termitów do zupa z jaja wąż. Ty zjeść wszystko, jak ludź z Filipiny. Dzielna! Ja nie taka dzielna, ja jeść bigos w Polska i potem długo, bardzo długo być chora...
Kadyszek zerwał się z krzesła i wybiegł z jadalni.
Robert Keller został wezwany w trybie pilnym do gabinetu Genowefy Blendy przed godziną. Normalnie powinien być bardzo zadowolony z takiego rozkazu słusznie zakładając, że w sytuacji, gdy jego przełożony zniknął a on sam został poproszony osobiście przez ministra – Koordynatora Służb do prowadzenia prestiżowego bez wątpienia śledztwa, takie wezwanie może być wstępem do nieuniknionego awansu i zajęcia miejsca w gabinecie zaginionego szefa. Wprawdzie Keller nie miał jeszcze żadnych efektów – komisarz Niko rozpłynął się w powietrzu beż śladu – ale akurat nawijanie makaronu na uszy przełożonych by ukryć brak postępu w śledztwie Keller miał opanowane do perfekcji i spotkanie powinien bez problemu poprowadzić tak, by wykorzystać je do wywarcia jak najlepszego wrażenia na pani minister. Atletycza sylwetka policjanta i przystojna twarz o szerokiej szczęce raczej nie powiny w tym przeszkadzać, zwłaszcza, że sprawdzajac biogram pani minister w Wikipedii Keller nie znalazł ani słowa panu Blendzie...
Jednak wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że Keller zaczął wątpić w skuteczność strategii bezwzględnego karierowicza, która dotąd zawsze dawała mu przwagę nad innymi, pozwalajac wolno piąć się po szczeblach kariery bez nadmiaru pracy a nawet bez spektakularnych wyników. Owszem, Robert dostał śledztwo w sprawie zaginięcia komisarza, owszem, sprawą nadal interesowała się osobiście minister Blenda ale... Ale to Kadyszek został wysłany w tajemniczą delegację na Filipiny, podczas gdy on, Keller, najdalej został kiedykolwiek wysłany do Chabówki, gdy prowadził sprawę kradzieży pokryć na ławy! To Kadyszek, gdy leżał w szpitalu, miał dyskretną ochronę smutnych panów nieudolnie udajacych pielęgniarki. To do Kadyszka przyjeżdżały rządowe limuzyny, z których wysiadali ponurzy faceci, którzy na pewno nie byli członkami rządu, ale sądząc po ich zachowaniu – może byli nawet ważniejsi. I, co gorsza, odnosili się do Stefana z szacunkem, w skupieniu słuchajac, co ma im do powiedzenia. On, ten kretyn z Pentaksem, którym wysportowany, przystojny i pewny siebie, brylujący w mediach Keller zawsze gardził! No bo kto, do cholery, po pracy robi zdjęcia motylom?! I do tego Pentaksem?!!
- Pani minister prosi – z ponurych rozważań wyrwał Kellera głos sekretarki. Wszedł do gabinetu. Blenda wstała na jego widok, podeszła i wyciągnęła dłoń do powitania. Wymienili uścisk i Koordynatorka wskazała dłonią w kierunku foteli stojacych przy stoliku do kawy. Gdy usiedli, kobieta zapytała:
- Jak śledztwo, inspektorze?
- Pani minister. Prowadzimy intensywne postępowanie, analizujemy ślady i budujemy hipotezy...
- I? - przerwała mu brutanie Blenda. Tego Keller się nie spodziewał.
Zamyślił się, zanim odpowiedział.
- I nic nie wiemy, pani minister... - jego szczerość zdumiała nawet samego inspektora. Miał przygotowaną całkiem inną odpowiedź, zbiór komunałów bez znaczenia, które zawsze zchwycały dzienikarzy. Zamiast tego powiedział... prawdę. Poczuł, że wizja awansu rozmywa się i oddala, ale poczuł też ulgę. - Nic nie wiemy, ja nic nie wiem – powtórzył. - Nie sądzę, bym zdołał poprowadzić to śledztwo, prosze pani... - dodał cicho.
Zapadła chwila krępujacego milczenia.
- Będzie je pan prowadziła dalej, panie inspektorze. Jest pan najlepszym człowiekiem, jaki nam pozostał. Prosze robić, co w pana mocy.
Keller nie wierzył w to, co usłyszał. Nie tylko nie wykonano wyroku – dano mu kolejną szansę. “Jest pan najlepszym z ludzi, jaki nam pozostał”. A gdzie pozostali? Ci lepsi? Wyjechali? Może na Filipiny? Keller otworzył usta, by coś powiedzieć, ale w tym momencie drzwi do sekretariatu otworzyły się i stanęła w nich prokurator Anna Iris, piękna i ociekająca seksem jak zawsze. Tuż za nią stała sekretarka, która masujac puchnący policzek płaczliwym głosem skarżyła się szefowej:
- Próbowałam ją zatrzymać, pani minister, ale mnie załatwiła z karata...
- Jesteśmy trochę zajęci, Anno... - Blenda wyglądała na zmieszaną.
- To ważne, Geniu – odparła piękna prawniczka. - Nie bój się, nie zrobię ci scen, nie chodzi o nasz zwiazek. Chodzi o morderstwo fotografa.
Keller cicho gwizdnął, choć natychmiast uświadomił sobie, że raczej nie powinien...
Nietaktowne zachowanie mężczyzny nie zostało zauważone, albo może kobiety taktownie je zignorowały. Minister podziękowała popłakujacej sekretarce, wskazała Annie trzeci fotel przy stoliku i poprosiła, by ta wyjasniła co ją sprowadza. Prawniczka usiadła, wskazała ruchem głowy na Kellera i powiedziała.
- To może być... tajne, co mam do powiedzenia...
- W porządku, Aniu. Inspektor i tak będzie się musiał chyba wielu rzeczy dowiedzieć. Zaczyna brakować nam ludzi.
Keller zaczął rozumieć, że coraz mniej rozumie. Czuł się jak najważniejszy chłopak w bandzie, któremu nagle uświadomiono, że rządzi tylko pod trzepakiem, bo na podwórku są inni lepsi od niego w kapsle i z większą kolekcją znaczków.
- Wczoraj dostałam raport z sekcji zwłok denata od doktor Krawczy. Przyczyną śmierci naszego fotografa było wykrwawienie w wyniku wielokrotnych ran postrzałowych w stopy i kolana.
- Modus operandi M4/3, prawda? - przerwała jej minister.
- Tak sugerował inspektor Kadyszek, rzeczywiscie – potwierdziła prokurator.
Keller czuł, jakby go z harcerstwa wyrzucali...
- No więc tam nie było niczego nadzwyczajnego. Byłam na miejscu zbrodni i widziałam kałuże krwi, mortis causa wydawała się oczywista. Jednak z tym fotografem było coś dziwnego: okazało się, że nie jesteśmy w stanie potwierdzić jego tożsamości. W mieszkaniu były dokumenty – prawo jazdy, dowód osobisty, paszport, jakieś urzędowe pisma, jak najbardziej prawdziwe. Miał umowę najmu lokalu zawartą z właścielem przez notariusza, osobistą korespondencję, w której nadawcy zwracali się do niego po imieniu z dokumentów... Słowem – wszystko było, jak być powinno.
- Co zatem było, jak być nie powinno? – zainteresował się inspektor Keller.
- Ten człowiek nie istnieje. Nie ma kogoś o takim nazwisku, numerze PESEL, dacie i miejscu urodzenia. Nie ma i nigdy nie było. Mało tego. Spróbowaliśmy dotrzeć do ludzi, od których otrzymywał kartki czy listy, jakie znaleźliśmy w mieszkaniu. Adresy okazywały się fikcyjne, a jeśli istniały, to nikt taki, jak nadawca nigdy tam nie mieszkał. Także instytucje nigdy nie wysyłały pism, które znaleźliśmy na miejscu zbrodni, zaś ludzie z jego listy klientów nigdy nie zamawiali u niego zdjęć – wszyscy bez wyjątku zeznali, że fotografują komórkami i publikują na fejsie!
- Cholera... Co chcesz przez to powiedzieć, Aniu? Jaki to ma zwiazek z wynikami sekcji zwłok? - minister Blenda wyglądała na poruszoną.
- Bigma stwierdziła wykrwawienie. Ale zrobiła także standardowe analize biochemiczne i tak dalej. We krwi denata nie było alkoholu ani narkotyków, jedynie ślady łagodnych środków uspokajających, z których wiekszość nasze laboratoria zidentyfikowały. Było też trochę chemii, której nie zdołaliśmy zidentyfikować, ale Bigma założyła w konkluzjach, że to muszą być także jakieś łagode medykamenty, które jednak uległy znacznemu rozkładowi we krwi i zbagatelizowala je. Ja jednak po tym, czego się o nim dowiedzieliśmy, a w zasadzie – czego się nie dowiedzieliśmy... - Anna spojrzała na Kellera – ja wykorzystałam swoje kontakty w Sigma Art i poprosiłam kolegów o sprawdzenie tego dla mnie. Przed chwilą od jednego dostałam wyniki wraz z sugestą, żeby raczej zachować je dla siebie a już na pewno nie zdradzać, od kogo je dostałam...
Anna Iris milczała przez chwilę. W końcu położyła na stoliku do kawy wydruk maila, który dotychczas trzymała w dłoni.
- Związki chemicze, których pochodznia nie zidentyfikowano w naszym laboratorium, to ślady rozkładu substancji zwanej jako 645Z.
- Co to jest? - zaninteresował się inspektor Keller. Już drugi raz – poczuł, że praca prawdziwego policjanta może być jednak interesujaca.
- Z opisu, jaki dostałam wynika, że 645Z to związek organiczy o złożonej budowie, opracowany w laboratoriach DARPA w USA. Może być podawany ciężko rannym żołnierzom na froncie i jest w stanie podtrzymać ich funkcje życiowe przez kilkadziesiąt minut, łagodząc jednocześnie skutki stresu. Żołnierz, który normalnie by skonał w ciągu kilku minut, jest w stanie zachować spokój i wycofać się na tyły lub doczekać pomocy, jeśli nie ma fiycznej możliwosci ruchu. Środek jest tak skuteczny, że Z w nazwie podobno tłumaczono jako skrót od zombie, bo po jego podaniu prakycznie martwi ludzie ożywali na kilkanaście minut. Podobno kręgi wojskowe czekały na 645Z, zwany pierwotnie jako 645D latami, zwodzeni przez producenta, a gdy wreszcie się ukazał – był wielkim sukcesem. Niestety, z jakichś powodów produkcję wstrzymano i w magazynach zostały tylko niwielkie ilości 645Z, których część jakiś czas temu wykradł kret, jakiego amerykanie mieli w swoich służbach. Tropy podobno prowadziły do Korei Północnej, ale to wszystko, co wiem... Poza tym, oczywiście, że nasz martwy fotograf zażył przed śmiercią ściśle tajny środek, który nie miał prawa znaleźć się na rynku, bo jest trzymany albo w tajnych laboratoriach Amerykanów, albo u Kima!
Anna przerwała i odchyliła się do tyłu, opierając wygodnie o oparcie fotela. Wyglądała na wcieńczoną.
- Wynika z tego jakiś wniosek dla pani dochodzenia? - Keller zainteresował się po raz trzeci. Naprawdę zaczynał to lubić.
- Panie inspektorze. Fotografa nie zabito. On popełnił samobójstwo!
- Nie, to się kupy nie trzyma – zaprotestowała Blenda. - Przecież nie znaleźliśmy broni, a facet wykrwawił się z ran postrzałowych!
- Właśnie po to potrzebował 645Z. Zażył środek, postrzelił się, ale specyfik ograniczył krwawienie i powstrzymał szok. To dało mu czas na ukrycie broni. Nie wiem jak, nie wiem gdzie, bomieszkaie przetrząsneliśmy kilkukrotnie bez skutku. Sądzę jednak, że ktoś, kto perfekcyjnie tworzy swoją fałszywą tożsamość i zdobywa jedną z najrzadszych i najbardziej tajnych substancji na swiecie, jest w stanie coś wykombinować. A potem położył się, poczekał aż 645Z przestanie działać i wykrwawił się na śmierć. To było samobójstwo, Geniu. Samobójstwo zaplanowane jako wiadomość. I inspektor Kadyszek tę wiadomość odczytał...
CDN